piątek, 15 stycznia 2010

Rok (J)ubileuszu

Jeszcze kilka lat temu Jagiellonia była trzecim w regionie klubem pod względem wieku. Obowiązywała bowiem wersja, że klub powstał w roku 1927. Wówczas najstarszym klubem był Tur Bielsk Podlaski (1923), a drugim wiekowo - Warmia Grajewo (1924). Dwaj historycy - Jerzy Górko oraz Jarosław Dunda - odkłamali jednak historię i dziś nikt już nie neguje faktu, że korzenie Jagiellonii sięgają roku 1920. Obaj panowie zresztą, niezależnie od siebie, finalizują wydanie książek - jedna o Jagiellonii, a druga o piłce w całym regionie - więc niebawem kibice piłkarscy z Podlasia otrzymają solidną porcję dobrze udokumentowanej wiedzy.

Tak więc w roku 2010 Jagiellonia obchodzi piękny jubileusz 90-lecia. Klub szykuje w związku z tym sporo atrakcji dla kibiców, i to nie tylko kibiców piłkarskich. Jagiellonia oprócz piłkarzy miała w swej historii także wielu znakomitych lekkoatletów i obecnie pragnie nawiązać do tradycji także dla "królowej sportu". Ale to co tygrysy lubią najbardziej to oczywiście piłka nożna! Szykowany jest turniej młodzików, wielkoformatowa wystawa fotograficzna a jako ukoronowanie obchodów - mecz ze znanym w Europie klubem. Póki co nie wiadomo jeszcze, kto będzie rywalem Jagi, ale wiadomo, że zespół ten wystąpi w podstawowym składzie, a nie w trzecim, czy czwartym zestawieniu, jak West Ham w Gdyni na obchodach 80-lecia Arki.

Nie da się ukryć, że tak huczny sposób świętowania wytycza nowy szlak na Podlasiu. Dotychczas jubileusze świętowali tylko działacze w salach bankietowych, wręczając sobie okolicznościowe medale lub odznaki. Czasem dochodziło do meczu z silniejszym rywalem, jednak tak kompleksowo opracowany program obchodów to swoiste novum.

Jagiellonia wielokrotnie stawała się wzorcem dla innych klubów w regionie. Czy to jako piłka nożna na wysokim poziomie, czy też jako inspiracja i zaczyn ruchu kibicowskiego w mniejszych ośrodkach. Oby i tym razem inne kluby skorzystały z jagiellońskich wzorców, zwłaszcza że okrągłe jubileusze szykują się za kilka lat w Bielsku Podlaskim, Grajewie, a nieco później w Kolnie, Łapach czy Łomży. Warto kultywować tradycję i wspominać to, co piękne. Szczególnie, że klubów z przedwojennym rodowodem nie mamy w regionie wcale aż tak wiele.

                                                                  Paweł Myszkowski

piątek, 8 stycznia 2010

Saneczki

"Zima lubi dzieci najbardziej na świecie", śpiewała kiedyś dzieciom Anna Jurksztowicz. Dzieci także lubią zimę, w przeciwieństwie do większości dorosłych. Szczególnie tych, którzy muszą rano walczyć ze słabym akumulatorem, zamarzającym w przewodach paliwem czy choćby wielką śnieżną czapą na dachu samochodu. Ewentualnie muszą odśnieżyć chodnik przed domem, aby uniknąć wizyty straży miejskiej i stosownego mandatu.

Nie ukrywam, że również nie zaliczam się do fanatyków zimy. Kiedyś lubiłem, ale przeszło mi z wiekiem. Ze sportów zimowych uprawiam jedynie poranne i wieczorne spacery z pieskiem. Co nie znaczy, że intensywniejszy wysiłek odstawiłem do wiosny, o nie! Z boiska przeniosłem się do ciepłego wnętrza sali gimnastycznej i walczę dalej, ale z dala od śniegu i lodu.

Czasem jednak trzeba się poświęcić i zapewnić trochę zimowej rozrywki pociechom. A ponieważ na łyżwy córka jest jeszcze nieco za mała, pozostają tytułowe saneczki. Początkowo rozjeżdżaliśmy w ten sposób śnieg na okolicznych trawnikach - córka jako pasażer a ja jako układ napędowy. Szybko jednak ten wariant memu dziecięciu się znudził, bo niestety "silnik" się od czasu do czasu przegrzewał i musiał ostygnąć. Kolejnym etapem było poszukiwanie górek, na których za napęd można byłoby wykorzystać grawitację. Tych niewielkich znaleźć można w Białymstoku kilka, czy nawet kilkanaście: od parku przy Teatrze Lalek poprzez górkę w parku przy Wierzbowej aż po miejsce zwane "Reduty" obok wylotówki na Warszawę. Ale ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, córka w końcu zapytała: "Czy nie możemy poszukać jeszcze większej górki?". "Ależ możemy" - ja na to, więc sanki w bagażnik i kierunek Ogrodniczki.

Górka w Ogrodniczkach zrobiła zarówno na córce, jak i na mnie wystarczająco dobre wrażenie. Z jednej strony nieduża, ale z drugiej wystarczająco stroma, aby zapewnić dziecku na sankach trochę adrenaliny. Minus był tylko jeden - po kilkunastosekundowym zjeździe należało poświęcić kilka minut, aby wdrapać się na górę. Wyciąg krzesełkowy co prawda jest na stoku, ale w tym sezonie nie funkcjonuje. Podobnie zresztą jak oświetlenie, więc po godzinnej jeździe musieliśmy zmykać przed zapadającym zmrokiem.

Odjeżdżałem z myślą, że marnuje się taki fajny obiekt i to w bardzo bliskim sąsiedztwie miasta. Może nie jest to żadna (albo niewielka) atrakcja dla narciarzy, ale coś akurat na rodzinne saneczkowanie. Wyjazd do ośrodka Szelment pod Jeleniewem to wyprawa na cały dzień i chyba mało kto z Białegostoku jeździ tam regularnie. A jeśli już, to raczej na narty, a nie na sanki z dziećmi. Gdyby w Ogrodniczkach funkcjonował wyciąg, oświetlenie i może jeszcze jakiś bar, gdzie można by się było rozgrzać po śnieżnym szaleństwie, jestem pewien, że miejsce tętniłoby życiem do późnych godzin wieczornych. I to nie tylko w weekendy, ale także w zwykłe dni.

                                                                  Paweł Myszkowski

niedziela, 3 stycznia 2010

Skończyła się pewna epoka...

Być może tytuł tego felietonu to nadużywany w mediach termin przy okazji śmierci różnych znanych osób, ale właśnie ten cytat z filmu "Vabank II" (kwestię tę wypowiada Kramer na pogrzebie Kwinty) przypomniał mi się, gdy usłyszałem dziś o śmierci Janusza Atlasa.

To właśnie teksty śp. Janusza Atlasa sprawiły, że podjąłem pierwsze próby opisu widowisk sportowych, w których uczestniczyłem wcześniej wyłącznie jako kibic. Zaczytywałem się w "Sprzedanej lidze", w której autor przedstawiał kulisy wielu "niedziel cudów", m.in. w sezonie 1992/1993. Następnie śledziłem felietony w "Przeglądzie Sportowym", który specjalnie z tego powodu zacząłem kupować. Do dziś zresztą przechowuję w swoim archiwum cykl felietonów o "imperium" Dziurowicza. Z pewnością śp. Janusz Atlas był kontrowersyjny, z pewnością swoimi felietonami wielu osobom nadepnął na odcisk, ale dzięki temu żaden czytelnik nie pozostawał wobec nich obojętny. Doceniali go zresztą nie tylko czytelnicy, ale także inni dziennikarze, czego najlepszym przykładem było przyznanie "Złotego Pióra" przez Klub Dziennikarzy Sportowych. Janusz Atlas był także - jako jedyny - trzykrotnym laureatem Piłkarskiego Oskara, przyznawanego przez stację Canal Plus.

I choć stopniowo moimi dziennikarskimi autorytetami stawały się inne osoby, zawsze chętnie wracałem do tekstów Janusza Atlasa. Niestety, żaden nowy tekst już nie powstanie, Janusz Atlas przegrał walkę z rakiem, choć miał przed sobą jeszcze wiele lat życia i wiele felietonów do napisania.

Spoczywaj w spokoju, panie Januszu.

                                                                  Paweł Myszkowski

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Polski Związek Płonnych Nadziei

Zastanawiałem się ostatnio (w kontekście niedzielnego zjazdu), co by się musiało stać, aby kibice odzyskali zaufanie do Polskiego Związku Piłki Nożnej. Utopia, co? Wyobrażacie sobie, że na meczu reprezentacji nikt już nie śpiewa o "miłości" do PZPN-u? Ja też nie. Przecież w Pradze to akurat ta przyśpiewka najczęściej była intonowana z trybun, i nawet czeska telewizja wykorzystała ją jako podkład dźwiękowy do reportażu o kibicach. Nasi południowi sąsiedzi myśleli, że to pieśń zagrzewająca drużynę do boju :-) A podobno języki czeski i polski są podobne...

Puszczę zatem wodze fantazji i opiszę, jak według mnie wyglądałby idealny obraz PZPN-u. Przede wszystkim związek działa przy otwartej kurtynie. Pełna jawność - od zarobków pracowników, po kontrakty prezesa i zarządu. Nikt nie waha się odwoływać ze stanowiska osób "umoczonych" w korupcji (vide Henryk K. - wciąż jeszcze członek zarządu PZPN, choć w zawieszeniu). Piłkarze i sędziowie handlujący meczami dyskwalifikowani są dożywotnio. Zatem problemów z korupcją nie ma i to do ligi okręgowej włącznie. Spadki i awanse sędziów do niższej/wyższej klasy rozgrywkowej również odbywają się jawnie. Wszelkie oceny obserwatorów spotkań weryfikowane są z zapisem video. Zatem nie ma w ekstraklasie sędziów notorycznie popełniających rażące błędy. Połowa dochodów związku trafia na szkolenie młodzieży. Oprócz selekcjonerów na szczeblu kraju działają także koordynatorzy na poziomie okręgowym, którzy natychmiast informują o pojawiających się talentach. Zmienia się także system szkolenia młodzieży w klubach i okręgach. Dotacje z centrali uzależnione są od wyników, zatem klubom bardzo się opłaca inwestować w trenerów, w zaplecze, nawet brać udział w turniejach (oprócz normalnych rozgrywek ligowych). Związek ma na to kasę, bo wszelkie kontrakty reklamowe, promocyjne, a nawet na dostawę materiałów biurowych rozstrzygane są na drodze publicznego przetargu. Jawnego!

System licencyjny jest jasny i przejrzysty. Decyzje o przyznaniu lub nieprzyznaniu licencji zapadają na długo przed końcem sezonu. Terminarze znane są także na długo przed rozpoczęciem rozgrywek, i to do IV ligi włącznie. Ale to nie koniec. PZPN świetnie dogaduje się z przedstawicielami kibiców. Ogólnopolski Związek Stowarzyszeń Kibiców ma swego członka w Zarządzie związku, a przedstawiciele OZSK uczestniczą we wszystkich działaniach PZPN, które mogą w jakikolwiek sposób dotyczyć kibiców. Odpalanie pirotechniki na meczach jest w końcu legalne, dla osób ze stosownym certyfikatem, zatem polskie stadiony oprawą biją na głowę Grecję, Turcję czy Chorwację. Członkowie PZPN wszędzie spotykają się z sympatią kibiców. Przed meczami reprezentacji piją razem piwko i kopią piłkę na placu przed stadionem. Każdy mecz jest świętem.

Ehh, taki piękny sen zimowy, aż żal się budzić. Najchętniej śniłbym sobie do wiosny. Ale niestety, life is brutal. Nadal wszystko stoi na głowie. Zamiast menadżerów mamy "działaczy", zamiast trenerów "polską myśl trenerską". Nawet zamiast zimy mamy Lato.

                                                                  Paweł Myszkowski

sobota, 12 grudnia 2009

Ślepa Temida

W ostatnich dniach echem wróciła sprawa piłkarza Marcina W., który oskarżony jest o próbę przekupienia rywala w meczu piłki nożnej. Marcin W., reprezentujący w sezonie 2007/2008 barwy Dolcana Ząbki, przed wyjazdowym spotkaniem z Warmią Grajewo proponował grajewskiej drużynie dziesięć tysięcy złotych za odpuszczenie meczu. Jako zawodnik, grający wcześniej w jednym z podlaskich klubów, zdążył poznać lokalne środowisko piłkarskie. Piłkarze Warmii jednak odmówili odpuszczenia meczu i spotkanie zakończyło się remisem.

O tym, że drużyna Warmii jest w tym momencie poza wszelkimi podejrzeniami, najlepiej zaświadczy przebieg meczu. Grajewianie trzykrotnie w tym spotkaniu doprowadzali do wyrównania. Na kolejne gole zdobywane przez Tataja odpowiali kolejno Strzeliński i dwa razy Guzowski. "Guzek" doprowadził do stanu 2:2 w 78. minucie spotkania, a kilka chwil później Juzwa otrzymał drugą żółtą kartkę i ostatnie dziesięć minut regulaminowego czasu grajewianie musieli grać w dziesiątkę. W 83. minucie Tataj po raz trzeci dał Dolcanowi prowadzenie i wydawało się, że już jest "pozamiatane". Piłkarze Warmii rzucili się jednak do ataku i praktycznie zamknęli Dolcana na własnej połowie, uniemożliwiając nawet wyprowadzenie kontry. W ostatniej minucie doliczonego czasu po sprytnym rozegraniu rzutu wolnego piłka trafiła do Guzowskiego, który wjechał w pole bramkowe i zdobył dającą remis bramkę. Goście najpierw osłupieli, nie wierząc w to, co się stało, a po chwili wręcz wpadli w furię. Wściekłość wyładowali na drzwiach od szatni.

I tu w zasadzie wydawać by się mogło, że nie ma afery. Do przekupstwa nie doszło, Dolcan ostatecznie i tak awansował do I ligi. Nic się nie stało, więc nie ma ani winy, ani kary. Minął rok i nagle okazało się, że prokuratura ma informacje obciążające Marcina W.. Kolejnym etapem było "zaproszenie" piłkarza na "rozmowę" do Białegostoku. Obecnie w sądzie jest już akt oskarżenia, a podejrzewanemu o próbę korupcji zawodnikowi grozi kara od 3 miesięcy do 5 lat pozbawienia wolności. Najbardziej kuriozalny jest jednak komunikat, mówiący o tym, że śledztwo nie wykazało, czy Marcin W. współpracował z innymi osobami.

Czy ktokolwiek logicznie myślący uwierzy w teorię, że oto jednemu piłkarzowi tak zależy na wygranej i awansie, że wykłada swoją wypłatę lub dwie (nie mam pojęcia, ile Marcin W. zarabiał w Dolcanie, ale podejrzewam, że w przedziale 5000 zł - 10000 zł), aby ustawić mecz? Byłby to chyba pierwszy przypadek w historii korupcji w polskiej piłce. Jak dotąd albo pieniądze pochodziły od "działaczy", albo na "dotację" składała się cała drużyna, przeznaczając na ten cel premię za wygrany mecz.

Ale to jeszcze nie wszystko. Fama głosi, że Marcin W. został tylko wydelegowany do załatwienia sprawy, bo miał kontakty. Pieniądze od "sponsorów" wziął, a że grajewianie odmówili transakcji, schował je do kieszeni, mówiąc w klubie, że wszystko załatwione. Liczył zapewne, że Dolcan, mający w ataku świetnie dysponowanego Tataja, poradzi sobie z Warmią nawet bez podpórki. Koledzy z drużyny o odmowie grajewian jednak nie wiedzieli, stąd takie zaskoczenie i wściekłość po końcowym gwizdku. A ponieważ środowisko piłkarskie nie lubi takich, co się nie dzielą, ktoś "uczynny" poinformował o wydarzeniach prokuraturę. Dalszy ciąg już znamy.

A ja mam tylko nadzieję, że przy wyjaśnianiu spraw korupcyjnych w innych podlaskich klubach Temida nie będzie tak ślepa, jak w tym przypadku.

                                                                  Paweł Myszkowski

piątek, 4 grudnia 2009

Trudno być prorokiem we własnym kraju

Jeszcze w Ekstraklasie nie ogłoszono przerwy zimowej, a już działacze Jagiellonii wybrali się na zakupy. Zatrudnili Jarosława Lato (o którym pisałem na blogu przy okazji jego "odejścia" z Polonii Warszawa) oraz El Mehdiego Sidqy z Maroka i przetestowali kilku innych zawodników. Niestety, w gronie tych, którzy otrzymali szansę zaprezentowania się przed trenerem Probierzem nie ma żadnego piłkarza z Podlasia.

Być może w naszym regionie jest teraz taka piłkarska "bryndza". Ale nawet w tej sytuacji można trafić na zawodnika, którego warto choćby sprawdzić. Taką małą wylęgarnią talentów staje się Augustów. Szlak przetarł Michał Twardowski, który w IV lidze strzelał po kilkanaście bramek w sezonie. W Augustowie wypatrzyła go Freskovita Wysokie Mazowieckie, a gdy i tam się sprawdził (w sumie 11 bramek w 18 meczach), trafił do Jagiellonii. Grał co prawda głównie w Młodej Ekstraklasie, ale zaliczył także sześć spotkań w najwyższej klasie rozgrywkowej. Obecnie znów gra w Wysokiem Mazowieckiem, gdzie został tym razem wypożyczony. Być może w jego ślady pójdzie niebawem Sebastian Radzio, którego ze Sparty wykupiły suwalskie Wigry. Młody zawodnik szybko zaaklimatyzował się w Suwałkach i zdobył dla Wigier już 5 bramek w II lidze. Warto dodać, że za każdym razem były to bardzo ważne bramki, dające remis lub zwycięstwo i choć na wynik pracuje cały zespół, gole zdobyte przez Sebastiana przyniosły Wigrom dodatkowe osiem punktów. Nic więc dziwnego, że młodym zawodnikiem zaczęły się interesować silniejsze kluby. Podobno w przerwie zimowej na testy zaprosił go łódzki Widzew. A dlaczego nie Jagiellonia? Skoro białostocki klub testuje Brazylijczyka, Łotysza, Białorusina, to dlaczego nie poszukać jeszcze na Podlasiu?

Generalnie nie krytykuję polityki transferowej w Jagiellonii. Klub nie szasta kasą, a wręcz przeciwnie - potrafi jeszcze nieźle zarobić na zawodnikach nie pasujących do koncepcji trenera (transfer Szczota do Górnika Zabrze to był prawdziwy majstersztyk). Kontrakty z zawodnikami są tak skonstruowane, że jeśli zawodnik w krótkim czasie się nie sprawdzi, to nikt nie będzie go trzymał przez kilka lat, do końca umowy. Warto też pochwalić wypożyczanie zawodników nie łapiących się do kadry, jak np. wspomniany przeze mnie Twardowski. Dodatkowo, jakby nie patrzeć, ten sezon jest bardzo specyficzny ze względu na ciągnący się za Jagą balast w postaci minus dziesięciu punktów. To nie stwarza ani komfortu pracy, ani nie daje czasu na wprowadzanie młodzieży do pierwszego zespołu. Wyniki potrzebne są na dziś, na teraz.

Dlaczego zatem poruszam ten temat, skoro generalnie jest OK i trudno się czepiać? Pewnie dlatego, że wciąż pamiętam, jak w Jagiellonii nie chciano Boguskiego, który następnie z ŁKS-u Łomża trafił do Wisły Kraków i miał swój wkład w zdobycie przez Krakusów dwóch tytułów mistrza Polski.

Chłopaków z Podlasia nie trzeba byłoby specjalnie motywować do gry w Jagiellonii. Wiadomo, że większość regionu kibicuje żółto-czerwonym, a nawet zawodnicy z miast, gdzie fani Jagi są w mniejszości, poszliby w ciemno, gdyby tylko ktoś ich zaprosił, choćby na testy. A gdyby udało się im w końcu przebić do pierwszej drużyny, zagrać w Ekstraklasie, w spotkaniach u siebie gryźliby murawę. Oto, co Grzegorz Sandomierski powiedział po wygranym meczu z Polonią Warszawa: "Na prawdę nie liczyłem minut brakujących do rekordu. Dla mnie były dzisiaj ważniejsze rzeczy. Po pierwsze, oczywiście, zwycięstwo. Bardzo chcieliśmy zdobyć trzy punkty. Po drugie, z trybun oglądała mnie cała moja rodzina: mama, kochana siostra, tato i wujek chrzestny. Cieszę się, że zobaczyli mnie w wygranym meczu.". Rodzice "Grosika" z dalekiego Szczecina przyjeżdżają na mecze do Białegostoku tylko okazjonalnie. Z Sokółki, Suwałk, Łomży, Grajewa czy Bielska rodzice i rodziny piłkarzy byliby obecni na każdym meczu. Dlatego warto się rozglądać i sprawdzać zawodników z Podlasia.

                                                                  Paweł Myszkowski

czwartek, 12 listopada 2009

Co zrobi Jaga?

Jagiellonia ma problem. Pomocnik białostockiej drużyny, Hermes N.S., stanął przed sądem podejrzany o udział w korupcji. Sprawa dotyczy sezonu 2003/2004 i jego gry w Koronie Kielce, ale ponieważ polskie sądy działają swoim tempem, zarzuty postawiono dopiero teraz. A zarzutów tych jest aż 28...

Hermes rozegrał w Jagiellonii do tej pory 38 spotkań w lidze (z tego 34 w pełnym wymiarze czasowym) i we wszystkich wychodził w podstawowej "11". Zdobył jedną bramkę, ale w sumie jego zadaniem jest konstruować akcje, a nie wykańczać. Obejrzał sześć żółtych kartek, co jak na zawodnika środka pola nie czyni z niego boiskowego brutala. Oprócz ligi wystąpił też w trzech meczach Pucharu Polski i jednym Pucharu Ekstraklasy. Nie da się ukryć, że jest podstawowym zawodnikiem białostockiej drużyny. W wielu spotkaniach był zresztą jednym z najlepszych (jeśli nie najlepszym) zawodników.

Hermes tłumaczy się dość mętnie, że nie wiedział o co chodzi, bo nie znał wówczas jeszcze języka polskiego. Jest to mało wiarygodne, biorąc pod uwagę, że grał już wówczas w Polsce od roku, a przed Koroną zaliczył jeszcze Widzew. Nie wierzę, że myślał sobie, że zrzutka po kilkaset złotych na kwiaty po każdym meczu to taka polska tradycja. Ale oceną tej sytuacji zajmie się sąd, ja mogę sobie tylko spekulować.

Władze Jagiellonii zachowały się w tej sytuacji jak wytrawni pokerzyści. Nie podejmą żadnych czynności, dopóki nie zapadnie prawomocny wyrok. A to, przy szybkości działania polskich sądów, może się stać dopiero za rok albo dwa. A warto zwrócić uwagę, że Hermes ma obecnie 35 lat. Ile jeszcze pogra w piłkę na dotychczasowym poziomie? Jeden sezon? Dwa? Jeżeli za rok czy dwa sąd udowodni mu winę i skaże na więzienie (w zawieszeniu) lub grzywnę, a piłkarski trybunał zawiesi go choćby dożywotnio (mało realne), to Hermes może przecież wrócić do Brazylii, do rodzinnego Sao Paulo i tam sobie grać w piłkę do emerytury, nie przejmując się europejskimi wyrokami. Do reprezentacji i tak go nikt już nie powoła. Jagiellonia niczym nie ryzykuje.

No może nie do końca. Dopóki sprawa trwa, a Hermes gra właśnie w Białymstoku, we wszelkich doniesieniach prasowych imię piłkarza oskarżonego o korupcję występuje obok nazwy białostockiego klubu. A to nie jest najlepsza reklama dla Jagiellonii.

                                                                  Paweł Myszkowski