poniedziałek, 21 grudnia 2009

Polski Związek Płonnych Nadziei

Zastanawiałem się ostatnio (w kontekście niedzielnego zjazdu), co by się musiało stać, aby kibice odzyskali zaufanie do Polskiego Związku Piłki Nożnej. Utopia, co? Wyobrażacie sobie, że na meczu reprezentacji nikt już nie śpiewa o "miłości" do PZPN-u? Ja też nie. Przecież w Pradze to akurat ta przyśpiewka najczęściej była intonowana z trybun, i nawet czeska telewizja wykorzystała ją jako podkład dźwiękowy do reportażu o kibicach. Nasi południowi sąsiedzi myśleli, że to pieśń zagrzewająca drużynę do boju :-) A podobno języki czeski i polski są podobne...

Puszczę zatem wodze fantazji i opiszę, jak według mnie wyglądałby idealny obraz PZPN-u. Przede wszystkim związek działa przy otwartej kurtynie. Pełna jawność - od zarobków pracowników, po kontrakty prezesa i zarządu. Nikt nie waha się odwoływać ze stanowiska osób "umoczonych" w korupcji (vide Henryk K. - wciąż jeszcze członek zarządu PZPN, choć w zawieszeniu). Piłkarze i sędziowie handlujący meczami dyskwalifikowani są dożywotnio. Zatem problemów z korupcją nie ma i to do ligi okręgowej włącznie. Spadki i awanse sędziów do niższej/wyższej klasy rozgrywkowej również odbywają się jawnie. Wszelkie oceny obserwatorów spotkań weryfikowane są z zapisem video. Zatem nie ma w ekstraklasie sędziów notorycznie popełniających rażące błędy. Połowa dochodów związku trafia na szkolenie młodzieży. Oprócz selekcjonerów na szczeblu kraju działają także koordynatorzy na poziomie okręgowym, którzy natychmiast informują o pojawiających się talentach. Zmienia się także system szkolenia młodzieży w klubach i okręgach. Dotacje z centrali uzależnione są od wyników, zatem klubom bardzo się opłaca inwestować w trenerów, w zaplecze, nawet brać udział w turniejach (oprócz normalnych rozgrywek ligowych). Związek ma na to kasę, bo wszelkie kontrakty reklamowe, promocyjne, a nawet na dostawę materiałów biurowych rozstrzygane są na drodze publicznego przetargu. Jawnego!

System licencyjny jest jasny i przejrzysty. Decyzje o przyznaniu lub nieprzyznaniu licencji zapadają na długo przed końcem sezonu. Terminarze znane są także na długo przed rozpoczęciem rozgrywek, i to do IV ligi włącznie. Ale to nie koniec. PZPN świetnie dogaduje się z przedstawicielami kibiców. Ogólnopolski Związek Stowarzyszeń Kibiców ma swego członka w Zarządzie związku, a przedstawiciele OZSK uczestniczą we wszystkich działaniach PZPN, które mogą w jakikolwiek sposób dotyczyć kibiców. Odpalanie pirotechniki na meczach jest w końcu legalne, dla osób ze stosownym certyfikatem, zatem polskie stadiony oprawą biją na głowę Grecję, Turcję czy Chorwację. Członkowie PZPN wszędzie spotykają się z sympatią kibiców. Przed meczami reprezentacji piją razem piwko i kopią piłkę na placu przed stadionem. Każdy mecz jest świętem.

Ehh, taki piękny sen zimowy, aż żal się budzić. Najchętniej śniłbym sobie do wiosny. Ale niestety, life is brutal. Nadal wszystko stoi na głowie. Zamiast menadżerów mamy "działaczy", zamiast trenerów "polską myśl trenerską". Nawet zamiast zimy mamy Lato.

                                                                  Paweł Myszkowski

sobota, 12 grudnia 2009

Ślepa Temida

W ostatnich dniach echem wróciła sprawa piłkarza Marcina W., który oskarżony jest o próbę przekupienia rywala w meczu piłki nożnej. Marcin W., reprezentujący w sezonie 2007/2008 barwy Dolcana Ząbki, przed wyjazdowym spotkaniem z Warmią Grajewo proponował grajewskiej drużynie dziesięć tysięcy złotych za odpuszczenie meczu. Jako zawodnik, grający wcześniej w jednym z podlaskich klubów, zdążył poznać lokalne środowisko piłkarskie. Piłkarze Warmii jednak odmówili odpuszczenia meczu i spotkanie zakończyło się remisem.

O tym, że drużyna Warmii jest w tym momencie poza wszelkimi podejrzeniami, najlepiej zaświadczy przebieg meczu. Grajewianie trzykrotnie w tym spotkaniu doprowadzali do wyrównania. Na kolejne gole zdobywane przez Tataja odpowiali kolejno Strzeliński i dwa razy Guzowski. "Guzek" doprowadził do stanu 2:2 w 78. minucie spotkania, a kilka chwil później Juzwa otrzymał drugą żółtą kartkę i ostatnie dziesięć minut regulaminowego czasu grajewianie musieli grać w dziesiątkę. W 83. minucie Tataj po raz trzeci dał Dolcanowi prowadzenie i wydawało się, że już jest "pozamiatane". Piłkarze Warmii rzucili się jednak do ataku i praktycznie zamknęli Dolcana na własnej połowie, uniemożliwiając nawet wyprowadzenie kontry. W ostatniej minucie doliczonego czasu po sprytnym rozegraniu rzutu wolnego piłka trafiła do Guzowskiego, który wjechał w pole bramkowe i zdobył dającą remis bramkę. Goście najpierw osłupieli, nie wierząc w to, co się stało, a po chwili wręcz wpadli w furię. Wściekłość wyładowali na drzwiach od szatni.

I tu w zasadzie wydawać by się mogło, że nie ma afery. Do przekupstwa nie doszło, Dolcan ostatecznie i tak awansował do I ligi. Nic się nie stało, więc nie ma ani winy, ani kary. Minął rok i nagle okazało się, że prokuratura ma informacje obciążające Marcina W.. Kolejnym etapem było "zaproszenie" piłkarza na "rozmowę" do Białegostoku. Obecnie w sądzie jest już akt oskarżenia, a podejrzewanemu o próbę korupcji zawodnikowi grozi kara od 3 miesięcy do 5 lat pozbawienia wolności. Najbardziej kuriozalny jest jednak komunikat, mówiący o tym, że śledztwo nie wykazało, czy Marcin W. współpracował z innymi osobami.

Czy ktokolwiek logicznie myślący uwierzy w teorię, że oto jednemu piłkarzowi tak zależy na wygranej i awansie, że wykłada swoją wypłatę lub dwie (nie mam pojęcia, ile Marcin W. zarabiał w Dolcanie, ale podejrzewam, że w przedziale 5000 zł - 10000 zł), aby ustawić mecz? Byłby to chyba pierwszy przypadek w historii korupcji w polskiej piłce. Jak dotąd albo pieniądze pochodziły od "działaczy", albo na "dotację" składała się cała drużyna, przeznaczając na ten cel premię za wygrany mecz.

Ale to jeszcze nie wszystko. Fama głosi, że Marcin W. został tylko wydelegowany do załatwienia sprawy, bo miał kontakty. Pieniądze od "sponsorów" wziął, a że grajewianie odmówili transakcji, schował je do kieszeni, mówiąc w klubie, że wszystko załatwione. Liczył zapewne, że Dolcan, mający w ataku świetnie dysponowanego Tataja, poradzi sobie z Warmią nawet bez podpórki. Koledzy z drużyny o odmowie grajewian jednak nie wiedzieli, stąd takie zaskoczenie i wściekłość po końcowym gwizdku. A ponieważ środowisko piłkarskie nie lubi takich, co się nie dzielą, ktoś "uczynny" poinformował o wydarzeniach prokuraturę. Dalszy ciąg już znamy.

A ja mam tylko nadzieję, że przy wyjaśnianiu spraw korupcyjnych w innych podlaskich klubach Temida nie będzie tak ślepa, jak w tym przypadku.

                                                                  Paweł Myszkowski

piątek, 4 grudnia 2009

Trudno być prorokiem we własnym kraju

Jeszcze w Ekstraklasie nie ogłoszono przerwy zimowej, a już działacze Jagiellonii wybrali się na zakupy. Zatrudnili Jarosława Lato (o którym pisałem na blogu przy okazji jego "odejścia" z Polonii Warszawa) oraz El Mehdiego Sidqy z Maroka i przetestowali kilku innych zawodników. Niestety, w gronie tych, którzy otrzymali szansę zaprezentowania się przed trenerem Probierzem nie ma żadnego piłkarza z Podlasia.

Być może w naszym regionie jest teraz taka piłkarska "bryndza". Ale nawet w tej sytuacji można trafić na zawodnika, którego warto choćby sprawdzić. Taką małą wylęgarnią talentów staje się Augustów. Szlak przetarł Michał Twardowski, który w IV lidze strzelał po kilkanaście bramek w sezonie. W Augustowie wypatrzyła go Freskovita Wysokie Mazowieckie, a gdy i tam się sprawdził (w sumie 11 bramek w 18 meczach), trafił do Jagiellonii. Grał co prawda głównie w Młodej Ekstraklasie, ale zaliczył także sześć spotkań w najwyższej klasie rozgrywkowej. Obecnie znów gra w Wysokiem Mazowieckiem, gdzie został tym razem wypożyczony. Być może w jego ślady pójdzie niebawem Sebastian Radzio, którego ze Sparty wykupiły suwalskie Wigry. Młody zawodnik szybko zaaklimatyzował się w Suwałkach i zdobył dla Wigier już 5 bramek w II lidze. Warto dodać, że za każdym razem były to bardzo ważne bramki, dające remis lub zwycięstwo i choć na wynik pracuje cały zespół, gole zdobyte przez Sebastiana przyniosły Wigrom dodatkowe osiem punktów. Nic więc dziwnego, że młodym zawodnikiem zaczęły się interesować silniejsze kluby. Podobno w przerwie zimowej na testy zaprosił go łódzki Widzew. A dlaczego nie Jagiellonia? Skoro białostocki klub testuje Brazylijczyka, Łotysza, Białorusina, to dlaczego nie poszukać jeszcze na Podlasiu?

Generalnie nie krytykuję polityki transferowej w Jagiellonii. Klub nie szasta kasą, a wręcz przeciwnie - potrafi jeszcze nieźle zarobić na zawodnikach nie pasujących do koncepcji trenera (transfer Szczota do Górnika Zabrze to był prawdziwy majstersztyk). Kontrakty z zawodnikami są tak skonstruowane, że jeśli zawodnik w krótkim czasie się nie sprawdzi, to nikt nie będzie go trzymał przez kilka lat, do końca umowy. Warto też pochwalić wypożyczanie zawodników nie łapiących się do kadry, jak np. wspomniany przeze mnie Twardowski. Dodatkowo, jakby nie patrzeć, ten sezon jest bardzo specyficzny ze względu na ciągnący się za Jagą balast w postaci minus dziesięciu punktów. To nie stwarza ani komfortu pracy, ani nie daje czasu na wprowadzanie młodzieży do pierwszego zespołu. Wyniki potrzebne są na dziś, na teraz.

Dlaczego zatem poruszam ten temat, skoro generalnie jest OK i trudno się czepiać? Pewnie dlatego, że wciąż pamiętam, jak w Jagiellonii nie chciano Boguskiego, który następnie z ŁKS-u Łomża trafił do Wisły Kraków i miał swój wkład w zdobycie przez Krakusów dwóch tytułów mistrza Polski.

Chłopaków z Podlasia nie trzeba byłoby specjalnie motywować do gry w Jagiellonii. Wiadomo, że większość regionu kibicuje żółto-czerwonym, a nawet zawodnicy z miast, gdzie fani Jagi są w mniejszości, poszliby w ciemno, gdyby tylko ktoś ich zaprosił, choćby na testy. A gdyby udało się im w końcu przebić do pierwszej drużyny, zagrać w Ekstraklasie, w spotkaniach u siebie gryźliby murawę. Oto, co Grzegorz Sandomierski powiedział po wygranym meczu z Polonią Warszawa: "Na prawdę nie liczyłem minut brakujących do rekordu. Dla mnie były dzisiaj ważniejsze rzeczy. Po pierwsze, oczywiście, zwycięstwo. Bardzo chcieliśmy zdobyć trzy punkty. Po drugie, z trybun oglądała mnie cała moja rodzina: mama, kochana siostra, tato i wujek chrzestny. Cieszę się, że zobaczyli mnie w wygranym meczu.". Rodzice "Grosika" z dalekiego Szczecina przyjeżdżają na mecze do Białegostoku tylko okazjonalnie. Z Sokółki, Suwałk, Łomży, Grajewa czy Bielska rodzice i rodziny piłkarzy byliby obecni na każdym meczu. Dlatego warto się rozglądać i sprawdzać zawodników z Podlasia.

                                                                  Paweł Myszkowski

czwartek, 12 listopada 2009

Co zrobi Jaga?

Jagiellonia ma problem. Pomocnik białostockiej drużyny, Hermes N.S., stanął przed sądem podejrzany o udział w korupcji. Sprawa dotyczy sezonu 2003/2004 i jego gry w Koronie Kielce, ale ponieważ polskie sądy działają swoim tempem, zarzuty postawiono dopiero teraz. A zarzutów tych jest aż 28...

Hermes rozegrał w Jagiellonii do tej pory 38 spotkań w lidze (z tego 34 w pełnym wymiarze czasowym) i we wszystkich wychodził w podstawowej "11". Zdobył jedną bramkę, ale w sumie jego zadaniem jest konstruować akcje, a nie wykańczać. Obejrzał sześć żółtych kartek, co jak na zawodnika środka pola nie czyni z niego boiskowego brutala. Oprócz ligi wystąpił też w trzech meczach Pucharu Polski i jednym Pucharu Ekstraklasy. Nie da się ukryć, że jest podstawowym zawodnikiem białostockiej drużyny. W wielu spotkaniach był zresztą jednym z najlepszych (jeśli nie najlepszym) zawodników.

Hermes tłumaczy się dość mętnie, że nie wiedział o co chodzi, bo nie znał wówczas jeszcze języka polskiego. Jest to mało wiarygodne, biorąc pod uwagę, że grał już wówczas w Polsce od roku, a przed Koroną zaliczył jeszcze Widzew. Nie wierzę, że myślał sobie, że zrzutka po kilkaset złotych na kwiaty po każdym meczu to taka polska tradycja. Ale oceną tej sytuacji zajmie się sąd, ja mogę sobie tylko spekulować.

Władze Jagiellonii zachowały się w tej sytuacji jak wytrawni pokerzyści. Nie podejmą żadnych czynności, dopóki nie zapadnie prawomocny wyrok. A to, przy szybkości działania polskich sądów, może się stać dopiero za rok albo dwa. A warto zwrócić uwagę, że Hermes ma obecnie 35 lat. Ile jeszcze pogra w piłkę na dotychczasowym poziomie? Jeden sezon? Dwa? Jeżeli za rok czy dwa sąd udowodni mu winę i skaże na więzienie (w zawieszeniu) lub grzywnę, a piłkarski trybunał zawiesi go choćby dożywotnio (mało realne), to Hermes może przecież wrócić do Brazylii, do rodzinnego Sao Paulo i tam sobie grać w piłkę do emerytury, nie przejmując się europejskimi wyrokami. Do reprezentacji i tak go nikt już nie powoła. Jagiellonia niczym nie ryzykuje.

No może nie do końca. Dopóki sprawa trwa, a Hermes gra właśnie w Białymstoku, we wszelkich doniesieniach prasowych imię piłkarza oskarżonego o korupcję występuje obok nazwy białostockiego klubu. A to nie jest najlepsza reklama dla Jagiellonii.

                                                                  Paweł Myszkowski

piątek, 6 listopada 2009

Pieniądze grają czy nie grają?

Jako grajewianin z urodzenia staram się nie pisać na blogu za często o Warmii, aby nikt nie zarzucił mi, że na ogólnoregionalnym portalu promuję tylko klub, któremu kibicuję. Tym razem jednak zachęcił mnie do zajęcia się tematem redaktor naczelny, który spojrzał na tabelę III ligi, a dokładniej na jej czołówkę i powiedział: "Motywuję do zajęcia stanowiska odnośnie pozycji Warmii w III lidze. Poza tym podlaskie zespoły zajmują pierwsze dwa miejsca...". Rzucam się więc zgodnie z sugestią naczelnego w wir prywaty ;-)

Na półmetku poprzedniego sezonu czołówkę okupowały drużyny z Warmii i Mazur. Lider - Olimpia Elbląg - jesienią nie zanotował porażki i miał tylko trzy remisy. Kolejne lokaty zajęły Huragan Morąg i Concordia Elbląg, a najlepszy jesienią zespół z Podlasia - MKS Mielnik - był na czwartym miejscu. Drugą w kolejności z podlaskich drużyn była grajewska Warmia, która wylądowała na ósmej pozycji. Przewaga drużyn z Warmii i Mazur nad ekipami podlaskimi była miażdżąca, zresztą nie tylko jesienią, ale również w przekroju całego sezonu.

W tym sezonie karta się odwróciła - czołowe lokaty w tabeli okupują kluby z Podlasia. Liderujący obecnie Sokół Sokółka jest na najlepszej drodze, aby poprawić ubiegłoroczny jesienny bilans Olimpii Elbląg - jeżeli wygra u siebie z Olimpią Zambrów (a każdy inny wynik byłby sporą sensacją) będzie miał po rundzie jesiennej dwa remisy i również zero porażek. Ale druga lokata Warmii to jednak spora niespodzianka. Co prawda przed sezonem w grajewskim klubie stawiano za cel zajęcie miejsca w pierwszej piątce, ale i to wyglądało na porywanie się z motyką na słońce. Warmia jest obecnie jednym z biedniejszych klubów w podlasko-warmińsko-mazurskiej III lidze, utrzymując się praktycznie tylko z dotacji na promocję miasta Grajewo. Co prawda w poprzednim sezonie grajewianie nie dali się pokonać "bogatemu" Sokołowi Sokółka (wygrana na wyjeździe i remis u siebie), jednak teraz na Sokoła nie ma mocnych. A warto odnotować, że przez ostatnie 10 lat Warmia miała patent na drużynę z Sokółki i ani razu nie przegrała z nimi w lidze. Każda passa się jednak kiedyś kończy...

Przed sezonem grajewski klub opuścił Paweł Strózik, który wiosną kierował grą formacji obronnej. Ubyło także kilku innych wychowanków, którzy z różnych względów nie wznowili treningów po wakacjach. W klubie - w ramach redukcji kosztów - zrezygnowano też z kilku zawodników z Białegostoku (m.in. Juzwa, Gieniusz), ograniczając znacznie zaciąg "stranierich" w kadrze. Do składu, z nowych twarzy, dołączyli Piotr Pawluczuk i Mariusz Milczarek, a po raz kolejny barwy Warmii przybrali Przemysław Masłowski i Łukasz Randzio. Początek rundy był obiecujący - wygrana w Łapach i remis u siebie z silnym Huraganem Morąg. Ale szybko kontuzje przetrzebiły kadrę Warmii: najpierw Strzeliński (zdobywca trzech bramek w meczu z Pogonią), następnie Tuzinowski i na koniec jeszcze Łukasz Randzio. U wszystkich pojawiły się problemy z kolanem. Co prawda Strzeliński wrócił już do gry, ale Tuzinowski rundę ma z głowy, a nie wiadomo, czy nie cały sezon. Siłą rzeczy skład został uzupełniony wychowankami z drużyny juniorów. Niektórzy z nich - tak jak Makowski - przebili się zresztą dość szybko do podstawowego składu. Skutkiem słabszych wyników była zmiana trenera - Borkowskiego zastąpił Pawluczuk, który prowadzi bezpośrednio drużynę z boiska. Nowy trener w jakiś "cudowny" sposób dotarł do zawodników, którzy dotąd męczyli się z rywalami i nie mogli wygrać kolejnego meczu. Pod ręką popularnego na Podlasiu "Pepika" zespół jeszcze ani razu nie przegrał i błyskawicznie wywindował się w górę tabeli. Należy jednak odnotować, że Warmii trochę pomogli w tym rywale, nieoczekiwanie tracąc punkty. Zarówno Huragan Morąg, jak też Concordia Elbląg czy zawsze groźna Mrągovia Mrągowo zaliczyły po kilka wpadek i zamiast deptać po piętach Sokołowi, zaprzepaściły już praktycznie swoje szanse w walce o awans.

Jest takie piłkarskie powiedzenie, że pieniądze nie grają. Nie zawsze się sprawdza. Nie chciałbym zaglądać nikomu w kieszeń, ale w Sokole sam Dzidosław Żuberek zarabia pewnie tyle, co pół drużyny Warmii. A podobno wiosną Sokoła ma wzmocnić jeszcze Wojtek Kobeszko. Pieniądze grają i strzelają bramki. Ale Huragan, Czarni, Concordia czy Mrągovia również dysponują znacznie większym budżetem niż grajewianie, a jednak w tabeli są niżej. Jasne, że dobrze jest mieć pieniądze, jeżeli jednak się ich nie ma, trzeba nadrabiać ambicją i walczyć za dwóch. Wiara czasem przenosi góry.

                                                                  Paweł Myszkowski

poniedziałek, 2 listopada 2009

Puste krzesła, świeczki, rózgi

Na wstępie muszę się do czegoś przyznać - to ja jestem owym tajemniczym kibicem, który zapalił przed tygodniem, w sobotę, jedną ze świeczek pod Podlaskim Związkiem Piłki Nożnej. To ze mną rozmawiała przedstawicielka Polskiej Agencji Prasowej, której notatka była cytowana przez wiele portali internetowych.

Pod podlaskim ZPN-em zjawiłem się dokładnie o godz. 13.00, czyli w momencie planowanego rozpoczęcia akcji "Znicz". Odpaliłem świeczkę, taki symbol przemijania. Kibiców co prawda przed budynkiem przy ul. Fabrycznej 1 nie było, za to dziennikarzy zjawiło się wielu i od razu obskoczyli mnie ze wszystkich stron. Kolegom z kamerą (TVN 24 i ktoś jeszcze) z góry podziękowałem za współpracę (taki nawyk), porozmawiałem za to ze wspomnianą panią z PAP-u i z przedstawicielem Radia Białystok.

Nie spodziewałem się cudów, niemniej jednak zawiodłem się na moich rozmówcach. Z naszej rozmowy wycięli to, co było moim zdaniem najważniejsze i co akcentowałem kilka razy, zostawiając do opublikowania tylko ładne, okrągłe zdania. Musiałem się zatem postarać o własną trybunę i napisać o tym na blogu. Zanim jednak przejdę do tego, co pominęły media, kilka słów o samej akcji.

Dlaczego akcja "Znicz" zakończyła się klapą? Cóż, złożyło się na to kilka przyczyn. Po pierwsze, zawsze łatwiej jest czegoś nie zrobić, niż coś zrobić. Nie pójść na mecz, nie wydać pieniędzy na bilet, nie pojechać do Chorzowa - to każdemu kibicowi przyszło bez trudu. Do takiej akcji łatwo mogła przyłączyć się cała Polska, szczególnie ci, którzy i tak się na mecz nie wybierali. Ale kupić znicz, udać się pod okręgowy ZPN, zapalić znicz - to z kolei wymagało pewnego wysiłku. Dodatkowo należy odnotować, że akcja nie była szczególnie nagłaśniana w Białymstoku. Nikt jej też na miejscu nie koordynował. Kto śledził informacje w prasie, ten wiedział. Kto chciał, ten przyszedł lub przyjechał i zapalił znicz.

Główną jednak przyczyną braku powodzenia akcji "Znicz" są informacje na temat twórców strony koniecpzpn.pl, które ujawniła niedawno "Gazeta Polska" (a dokładniej Piotr Lisiewicz). Treść artykułu dostępna jest pod adresem: http://www.niezalezna.pl/article/show/id/26538. Otóż według autora artykułu, Filip Gieleciński (rzecznik prasowy akcji) to do niedawna kolega partyjny Grzegorza Laty - prezesa PZPN. Na codzień zaś pracownik agencji reklamowej, która specjalizuje się w nietypowych kampaniach reklamowych. Ideą owych kampanii jest wciąganie ludzi w pozornie "spontaniczne" działania, przy czym ludzie praktycznie do końca nie mają pojęcia, że zostali wmanewrowani. Gieleciński nie jest jedyną osobą spośród twórców koniecpzpn.pl, która zajmuje się tego typu działalnością. Dodatkowo prawnik, który opracowuje statut stowarzyszenia (twórcy strony postanowili sformalizować działalność) pozostaje w różnych powiązaniach z Grzegorzem Schetyną. To wszystko powoduje, że rodzą się pytania, czy ci ludzie rzeczywiście chcą obalić PZPN w obecnej formie, czy tylko wymienić tych, którzy są przy władzy. Przecież nie jest żadną tajemnicą, jaką kasą obraca futbolowa centrala. Pytania stają się tym bardziej uzasadnione, że żadna z tych osób nie jest znana w światku kibicowskim. A nie jest bynajmniej tak, że kibice dopiero teraz podjęli próbę zmiany złej sytuacji. Od ponad dwóch lat działa OZSK - Ogólnopolski Związek Stowarzyszeń Kibiców, skupiający stowarzyszenia kibiców z poszczególnych klubów piłkarskich. Więcej informacji o OZSK można znaleźć choćby na Wikipedii: http://pl.wikipedia.org/wiki/Ogólnopolski_Związek_Stowarzyszeń_Kibiców.
Osoby tworzące OZSK są powszechnie znane wśród kibiców całej Polski, a niektóre postacie wręcz są żywą legendą, jak choćby Mariusz Jędrzejewski z Arki Gdynia, znany lepiej jako Megafon. OZSK staje w obronie kibiców, wobec których kluby oraz PZPN stosują odpowiedzialność zbiorową (zakazy wyjazdowe, kary za stosowanie w oprawach pirotechniki, itp.). Przedstawiciele OZSK brali także udział w pracach komisji sejmowej nad nowelizacją ustawy o imprezach masowych (niestety politycy zmarginalizowali większość wniosków złożonych przez kibiców). I właśnie rolę OZSK w życiu kibicowskim wielokrotnie akcentowałem podczas rozmowy z mediami pod siedzibą podlaskiego ZPN-u.

Istnienie OZSK jest zatem bardzo niewygodne dla mediów, zwalczających wszelkie przejawy działalności kibicowskiej. Stowarzyszenie, choć działa w majestacie prawa i nie daje się szufladkować, często bywa obrzucane błotem przez dziennikarzy różnych mediów (ciśnie mi się na usta słowo "reżimowych"). Między innymi dlatego, że OZSK poparło kibiców Legii w konflikcie z właścicielami klubu, czyli koncernem ITI. To z pewnością nie jest przypadek, że te same media, które OZSK wkładają do szuflady z napisem "kibole", równocześnie faworyzują akcję koniecpzpn.pl. Szkoda tylko, że do bojkotu OZSK - świadomie bądź nie, spekulować nie będę - włączyli się też przedstawiciele naszych lokalnych mediów.

Ekipa z koniecpzpn.pl szykuje kolejną akcję na 6 grudnia, czyli na Mikołajki. Chcą rozdawać rózgi "niegrzecznym" działaczom piłkarskim. Podejrzewam, że poparcie tej koncepcji będzie jeszcze mniejsze niż akcji "Znicz".

                                                                  Paweł Myszkowski

piątek, 23 października 2009

Żywiecki góral kontra wielka nadzieja białych

To już jutro, jeszcze tylko kilkanaście godzin. W sobotę wieczorem, w Łodzi, w ringu zmierzą się Andrzej Gołota i Tomasz Adamek. Na ten pojedynek czekają wszyscy fani boksu w Polsce i wielu na całym świecie. Będzie to spotkanie bez precedensu - nigdy jeszcze dwaj tak znani na świecie, utytułowani polscy bokserzy nie walczyli "na poważnie". A sobotnia walka oprócz prestiżu i pieniędzy przyniesie także zwycięzcy pas organizacji IBF.

O obu bokserach napisano ostatnio w mediach już chyba wszystko, podobnie jak o samej walce. Nie mogłem się jednak powstrzymać, aby nie poruszyć tego tematu na blogu. Bardzo trudno jest wskazać faworyta tego pojedynku. Gołota jest większy i cięższy, zapewne też mocniej bije. Adamek za to jest szybszy i ma ten swój niesamowity lewy prosty. Gołota ma o wiele większe doświadczenie, szczególnie w walkach o tytuły różnych organizacji bokserskich. Adamek w kategorii ciężkiej debiutuje, ale jest młodszy i nie ma za sobą balastu spektakularnych porażek. Góral z Żywca w swojej dotychczasowej zawodowej karierze tylko raz musiał uznać wyższość rywala - w lutym 2007 przegrał na punkty z Chadem Dowsonem, broniąc tytułu WBC. Gołota dwukrotnie przegrał z Riddickiem Bowe (w obu przypadkach była to dyskwalifikacja za nieczyste ciosy), z Lennoxem Lewisem, z Michaelem Grantem, z Johnem Ruizem, z Lamonem Brewsteremi z Rayem Austinem. Uciekł także z ringu w trakcie walki z Mikiem Tysonem, która jednak ostatecznie została uznana za niebyłą.

Jeżeli przegra Gołota, to w sumie nic się nie stanie. Polscy kibice przyzwyczaili się, że w spotkaniach o wielką stawkę "Andrew" przeważnie zawodzi. Pozostanie tylko pytanie, czy Gołota wówczas rzeczywiście pojedzie na ryby, czy po prostu posiedzi trochę w domu, a za pewien czas wróci do boksu, zleje kilku pretendentów i znów otrzyma szansę walki o jakiś tytuł. Dopóki jest w stanie zapełnić połowę trybun w Chicago, dopóty można się spodziewać, że takie walki będą. Z kolei jeśli Gołota wygra, walki o tytuł federacji lepszej niż IBF możemy się spodziewać zapewne już w przyszłym roku.

Jeżeli przegra Adamek, będzie to dopiero jego druga porażka, ale zmusi go zapewne do zastanowienia się, czy zmiana kategorii na wyższą to dobry pomysł. Taki zimny prysznic już na starcie może go zawrócić z obranej drogi i zatrzymać w kategorii junior ciężkiej. Ale jeśli Adamek wygra, jego kariera w kategorii ciężkiej może nabrać rozpędu. Co prawda dalekosiężne plany walk z braćmi Kliczko póki co włożyłbym między bajki, ale są jeszcze inni ciekawi rywale. Kto wie, kto wie...

Nie spodziewam się jutro ładnej walki. Nie przewiduję wymiany ciosów w zwarciu. Raczej będzie to taki obchód Adamka wokół Gołoty, to co znamy z poprzednich jego walk. Utrzymywanie dystansu i szukanie miejsca na lewy prosty. Nie wydaje mi się też, żeby Adamek był w stanie znokautować Gołotę (chyba, że sprawi, że rywalowi odnowi się jakaś kontuzja). Z drugiej strony trudno ocenić jaka jest wytrzymałość góralskiego boksera na naprawdę silne ciosy, bo jeszcze nie miał okazji takich doświadczyć. Niewykluczone, że może nadziać się na takiego "gonga" z ręki Gołoty i zakończyć walkę przed czasem, padając na deski. Trudno też wyrokować, co będzie większym atutem w przypadku długiej, wielorundowej walki - doświadczenie Gołoty czy młodość Adamka. Te wszystkie pytania powodują, że już nie mogę się doczekać sobotniego wieczoru i - jak ją okrzyknęły media - polskiej walki stulecia.

                                                                  Paweł Myszkowski

poniedziałek, 19 października 2009

Beton pęka?

Pożegnaliśmy się już definitywnie z Afryką. Jakby tego było mało, w meczu o miano "mniej przegranego" z naszej grupie także musieliśmy uznać wyższość Czechów. Można oczywiście żartować, mówiąc "Dobrze, że jest San Marino, bo nie jesteśmy ostatni", ale spadek o przeszło 20 miejsc w rankingu FIFA jest najbardziej wymowny. Tak źle z polską piłką nie było od dawna, i nieważne czy ostatnimi czasy mieliśmy szczęście, którego teraz nam zabrakło, czy jesteśmy po prostu słabi. Ale ponieważ szczęście sprzyja lepszym, to już wiadomo, dlaczego jesteśmy tak daleko.

Co robi wiadomy związek? Generalnie niewiele i nie zanosi się, żeby coś się miało zmienić. Dziwię się sam sobie, bo nigdy bym nie pomyślał, że zatęsknię za czasami, gdy ster dzierżył Listkiewicz. Choć PZPN nigdy nie kojarzył mi się z porządkiem (afery, korupcja, przyznawanie licencji), to teraz bałagan osiąga swoje apogeum.

Polacy mają to do siebie, że szczególnie mobilizują się w czasach trudnych, czasach kryzysu. Kibice, przez wiele lat pomstujący na związkowych działaczy zarówno chóralnie z trybun, jak też indywidualnie w kuluarach, w końcu zmobilizowali się do bardziej kreatywnego działania. Co prawda początkowo odezwa społeczna na apel twórców portalu koniecpzpn.pl zaskoczyła wszystkich, ale nie spętała im nóg. Idee szybko zostały przekute w czyny. Pustki na Stadionie Śląskim podczas meczu ze Słowacją nie udało się prezesowi Lato zwalić na pogodę. Nie przy takiej aurze polscy kibice wspierali w przeszłości reprezentację! W każdym razie związkowy beton już nie uważa sygnatariuszy apelu koniecpzpn.pl za terrorystów i chuliganów. O nie, na betonie pojawiają się rysy. Z przestawicielami portalu raczył spotkać się sam wielki sekretarz związku Zbigniew Kręcina. Ale ciekawsza była rezygnacja z zarządu PZPN Kazimierza Grenia. Podkarpacki "baron" w niedzielę za pośrednictwem telewizji odciął się zdecydowanie od działań prezesa i jego kompanii, jednocześnie wykazując wiele zrozumienia dla działań kibiców.

Beton pęka? Nie tak szybko, panowie, nie tak szybko. Spotkanie Kręciny z kibicami to czysta kurtuazja i próba wybadania intencji przeciwnika. A Kazio Greń wyczuł po prostu zmianę koniunktury i krzyczy "Co złego to nie ja, to oni! Ja chciałem dobrze!". Tylko żaden z kibiców tego nie kupi.

Do zburzenia betonowego silosa daleka droga. Ważne, że sami kibice zauważają potrzebę ruchów oddolnych, przejęcia klubów, okręgów, a dopiero na samym końcu centrali. Tylko tak da się przeprowadzić trwałe zmiany. Próby nagłych przewrotów nie przyniosą rezultatów, najwyżej mogą doprowadzić do zawieszenia reprezentacji, udziału klubów w pucharach,... Chyba, że ministrem sportu zostałby Zbigniew Boniek i potrafiłby przekonać swego kolegę z Juventusu Turyn - Michaela Platiniego, że wprowadzenie kuratora do PZPN to jedyna droga do naprawy sytuacji. Na razie mamy jednak Adama Giersza i na jakiekolwiek gwałtowne ruchy z ministerstwa nie ma co liczyć.

A póki co spotkajmy się 24 października pod siedzibą Podlaskiego Związku Piłki Nożnej przy ul. Fabrycznej (róg z Jurowiecką), aby zapalić świeczkę w ramach akcji "Znicz". Taki symbol przemijania...

                                                                  Paweł Myszkowski

wtorek, 13 października 2009

Rogate Ranczo

Poniosło mnie w sobotę na Żubry. Bynajmniej nie do Białowieży w celu oglądania zwierzyny, ale do hali sportowej Uniwersytetu Medycznego na mecz I ligi koszykówki mężczyzn. Jako fan przede wszystkim piłki nożnej rzadko mam okazję oglądać na żywo mecze innych dyscyplin. Przede wszystkim z braku czasu - wiadomo, że zarówno piłka nożna jak też koszykówka, siatkówka, tenis stołowy okupują głównie weekendy. A jak mówi staropolskie przysłowie ludowe, z jedną d... nie da się pójść na dwa wesela. Tym bardziej, że tych "wesel" co tydzień jest nie dwa, ale kilka, lub nawet kilkanaście. Co prawda zdarzało mi się zaglądać na mecze koszykówki, ale w damskim wydaniu, kiedy jeszcze trener Kubiak prowadził białostockiego Włókniarza. Wiele wody w Białce od tamtej pory upłynęło...

Trafiłem zatem na mecz białostockich Żubrów z Zastalem Zielona Góra. Zarówno relacja, jak też statysyki meczowe są dostępne na naszym portalu, nie będę więc ich powielał, tylko skupię się na swoich wrażeniach. Na pierwszy rzut oka widać było, że Zastal góruje wzrostem i pewnie zdominuje walkę pod tablicami. Miałem jednak nadzieję, że koszykarze Żubrów skompensują to dobrym rozegraniem, precyzyjnymi podaniami i celnymi rzutami. Niestety, ale ilość strat po stronie gospodarzy była zdecydowanie za wysoka. Skutecznością koszykarze Żubrów może nie odbiegali aż tak strasznie od gości, ale oddawali mniej rzutów, co przełożyło się oczywiście na mniejszą ilość punktów. Próby poprawy wyniku rzutami za 3 punkty nie przyniosły oczekiwanego rezultatu, gdyż goście trafili z dystansu dokładnie tyle samo razy. Z zawodników rezerwowych tylko Łukasz Kaczanowski przyniósł drużynie jakiś znaczący wkład.

Wiem, że skład Żubrów uległ znacznemu osłabieniu przed sezonem, że bazują na koszykarzach z regionu. Ale spodziewałem się, że podlaskich koszykarzy stać na nieco więcej. Jakby nie patrzeć, Żubry Białystok są przecież obecnie wyznacznikiem poziomu koszykówki na Podlasiu, bo grają w I lidze, podczas gdy Tur Bielsk Podlaski gra w II lidze, a pozostałe drużyny jeszcze niżej. Zastanawiam się, czy w gronie I-ligowych rywali Żubry są w stanie znaleźć kogoś, kto da się pokonać. Jeśli nie, to w przyszłym sezonie czekają nas derby nie tylko w ramach Pucharu Polski.

                                                                  Paweł Myszkowski

piątek, 9 października 2009

Do boju Polsko...

Jak wiele może się zmienić przez niespełna dwa lata... W listopadzie miną właśnie dwa lata od momentu rozlosowania grup eliminacyjnych do Mistrzostw Świata w RPA 2010. Z założenia miało być lekko, miło i przyjemnie - praktycznie grupa marzeń. Co to dla nas po pokonaniu Portugalii, Belgii i Serbii w poprzednich eliminacjach (do ME 2008) - tak sobie zapewne większość polskich kibiców kalkulowała. Baraże mamy w kieszeni, powalczymy z faworytami z Czech o bezpośredni awans, a reszta niech się przygląda i za bardzo nie przeszkadza.

Z planowaniem poszło łatwo, gorzej z wykonaniem. Już na wejściu remis ze Słowenią był sygnałem ostrzegawczym, ale mając w pamięci początek eliminacji do Mistrzostw Europy w Austrii i Szwajcarii i porażkę z Finlandią, która jednak nie przesądziła o awansie, łatwo można go było zignorować. Szczególnie, że następnie Polacy planowo wygrali z San Marino a w Chorzowie pokonali także Czechów. Po meczu z Czechami nasi piłkarze uwierzyli chyba już zupełnie, że eliminacje same się wygrają, na Słowacji zagrali nonszalancko i przegrali, tracąc dwie bramki w ostatnich minutach meczu. Jakby tego było mało, w kolejnym spotkaniu kadrowicze zafundowali nam po raz kolejny festiwal błędów i pomyłek. No trudno, "shit happens", jak mówią Amerykanie. Ale na tym koniec, więcej punktów nie wolno już nam było tracić. Zatem podopieczni Leo Beenhakkera odreagowali sobie pakując dziesięć bramek do siatki San Marino. Tylko co z tego? Ledwo remis u siebie z Irlandią Północną i blamaż w Mariborze ze Słowenią i na finiszu, na dwa mecze przed końcem wyprzedzamy w tabeli tylko San Marino.

I taka chyba w tym momencie jest po prostu kondycja polskiej piłki. Brak klubów w pucharach, brak wyników reprezentacji. Możemy się oczywiście pocieszać, że Czesi wpadli w jeszcze większy dołek (bo z wyższej lokaty w rankingu FIFA spadali), ale co to za pocieszenie? Typuję remis w meczu w Pradze i koniec marzeń obu reprezentacji o miejscu w barażach. Szczególnie, że w spotkaniu Słowacji ze Słowenią też widzi mi się remis. A my możemy jeszcze powalczyć z Czechami o to, kto będzie mniejszym przegranym tych eliminacji. Taka nagroda pocieszenia dla piłkarzy i trenera.

                                                                  Paweł Myszkowski

niedziela, 4 października 2009

Umarł król, niech żyje król

Dni mijają szybko, więc czas znów coś napisać, aby kolega naczelny nie pogroził palcem ;-) Choć dziś szczególny dzień dla polskiej siatkówki, gdyż nasze panie zdobyły brązowy medal Mistrzostw Europy, postanowiłem napisać o tym, co najbardziej kocham, czyli o piłce nożnej. A dodatkowo zostanę na naszym lokalnym podwórku.

Obserwuję sobie od pewnego czasu jak zmienia się sytuacja w podlaskich klubach. W Jagiellonii po awansie do Ekstraklasy zespół zapewnił sobie - choć z trudem - utrzymanie na najwyższym szczeblu rozgrywek. W kolejnym sezonie było już znacznie lepiej, bo ósme miejsce i spokojny ligowy byt. W tym sezonie kotwicą spowalniającą nasz żółto-czerwony okręt flagowy jest słynne minus dziesięć punktów. Gdyby nie owe punkty, Jagiellonia zajmowałaby obecnie piątą lokatę, mając na rozkładzie Koronę, Śląsk Wrocław i co ważniejsze, Legię Warszawa! Wydaje się, że w Jagiellonii wszystko idzie w dobrym kierunku, zarówno w sensie sportowym, jak też organizacyjnym.

W drugiej lidze z niezłym skutkiem biją się dwa zespoły z Podlasia - Wigry Suwałki i Ruch Wysokie Mazowieckie. "Mleczarze" zadomowili się w czołówce tabeli (obecnie piąte miejsce), ale przeczucie mówi mi, że awans po raz kolejny przejdzie im koło nosa. Wiosną zapewne przydarzy się im kilka dziwnych porażek, a kto wie, może kadra nieco zubożeje... Przecież wiadomo od dawna, że nie zawsze awans jest piłkarzom na rękę. Nawet, jeśli klub tego mocno chce. Stabilność finansowa to z jednej strony podstawa egzystencji klubu, ale z drugiej strony demotywator dla tych zawodników, którzy w wyższej lidze nie łapaliby się do składu. Dość spekulacji, czas pokaże, ile z tego się spełni.
Wigry Suwałki są obecnie co prawda dopiero na jedenastym miejscu w tabeli, ale mają dwa mecze zaległe. W przypadku obu wygranych mogą przeskoczyć na siódmą pozycję, więc także bardzo przyzwoitą. Tak nawiasem mówiąc bardzo podoba mi się to, co dzieje się wokół klubu. Mimo braku jednego bardzo mocnego sponsora, co ma miejsce w Wysokiem Mazowieckiem, w klubie działa grupa ludzi, której udało się zbudować pozytywny klimat wokół Wigier. Prezes Wołągiewicz potrafi pozyskiwać środki finansowe, dyrektor Mazur - wykorzystując swoje liczne kontakty w świecie sportu - organizuje wiele spraw i imprez towarzyszących (np. turnieje), a trener Kaczmarek dba o poziom sportowy. Wiele klubów może Wigrom pozazdrościć właśnie tej grupy ludzi i efektów ich pracy.

Do niedawna w II lidze urzędował także ŁKS Łomża, ale dziś próżno go tam szukać. Łomżanie muszą obecnie potykać się w IV lidze z takimi lokalnymi potęgami jak Znicz Suraż czy Rudnia Zabłudów (nie ujmując niczego obu klubom) i w dodatku często zostają w takich pojedynkach bez punktów. Choć i tak łomżyńscy kibice mogą się cieszyć, że mają komu kibicować, bo przecież praktycznie do samego początku sezonu nie było wiadomo czy ŁKS wystąpi w jakiejkolwiek lidze. Znalazło się jednak jeszcze kilku zapaleńców, którzy utworzyli zarząd i próbują wyprowadzić klub na prostą.

A tymczasem w III lidze rośnie nam kolejna piłkarska potęga. Mam tu oczywiście na myśli Sokoła Sokółka. Solidne podstawy finansowe, oparte na lokalnym producencie okien i drzwi pozwalają trenerowi Dymkowi spokojnie pracować i zdobywać kolejne punkty. Nikt co prawda obecnie głośno nie mówi o awansie, ale jeśli nie Sokół, to kto ma awansować? Huragan Morąg po raz kolejny może być na to "za krótki". Inne zespoły z czołówki tabeli nie wyglądają raczej na poważnych kandydatów do awansu, przede wszystkim ze względów finansowych. Trener Dymek ma ten komfort, że nikt go nie naciska, a pracodawców ma wyjątkowo cierpliwych. Warto przypomnieć, że w poprzednim sezonie Sokół nie potrafił wykorzystać swojego potencjału, a posada pana Mirka w pewnym momencie była mocno zagrożona. Jednak działacze Sokoła przeczekali, wzmocnili drużynę, która w tym sezonie jak dotąd nie przegrywa. Sokołowi udało się nawet w końcu pokonać grajewską Warmię, od której od prawie dziesięciu lat dostawał regularne baty, z rzadka tylko remisując. Choć z drugiej strony nie ma się też co dziwić. Grajewianie mają dość własnych kłopotów, co widać po zmianach w składzie w stosunku do poprzedniego sezonu.

Co prawda do końca III ligi zostało jeszcze 20 kolejek, ale włodarze Sokółki powinni już myśleć o nakładach finansowych na modernizację stadionu. II liga ma swoje wymagania. Zresztą jeśli chodzi o poprawę infrastruktury, to wiele się dzieje w naszym regionie. Zaczęły się już przebudowy w Białymstoku i Łomzy, a w Suwałkach i Zambrowie mają dość ambitne plany. Kluby muszą tylko za wczasu pomyśleć, co zrobić, aby te nowe obiekty nie świeciły pustkami. Piłka nożna to obecnie taki sam produkt jak film emitowany w kinie. Trzeba go dobrze sprzedać, a nie jest to wcale takie proste. Widać to zarówno w salach kinowych, jak też na wielu stadionach.

                                                                  Paweł Myszkowski

wtorek, 29 września 2009

Fortuna kołem się toczy

W ostatnich dniach dokonała się zmiana na stanowisku selekcjonera piłkarskiej reprezentacji Polski. Odchodzącego w niesławie Leo Beenhakkera zastąpił przychodzący w niesławie Stefan Majewski, pseudonim trenerski "Doktor". Majewski, choć zarzekał się w mediach, że posada tymczasowego trenera go nie interesuje, skoro tylko dostał propozycję, natychmiast skwapliwie z niej skorzystał. Przy braku ogólnej akceptacji, skazany na pożarcie, może nawet przegrać oba mecze - z Czechami i Słowacją - bo nie pogorszy to w zasadzie jego sytuacji. Ale co się stanie, jeśli nasz nowy selekcjoner zbierze taką ekipę, która spuści łomot obu naszym sąsiadom i po barażach zakwalifikuje się do Mistrzostw Świata? Mało prawdopodobne? Jasne, że tak, ale w końcu szóstkę w totka też czasem ktoś trafia. Zastanawiam się, ilu dziennikarzy sportowych zmieniłoby nagle front o 180 stopni... Być może wkrótce się przekonamy.

Trener Majewski zaczął od razu z wysokiego "C". Odstawił od kadry Boruca, Żewłakowa oraz Krzynówka. Powołanie Dudka tak mocno nie dziwi, bo skoro Beenhakker powoływał Załuskę, to lepiej chyba mieć rezerwowego bramkarza z Realu Madryt niż z Celticu Glasgow. W kadrze pojawiło się kilka znanych z czasów Beenhakkera nazwisk, ale jest też parę niespodzianek. Jedną z nich jest Jarosław Bieniuk, który choć ma co prawda spore doświadczenie z polskiej i tureckiej ekstraklasy, to jednak obecnie jest zawodnikiem I-ligowego Widzewa. Ale jeszcze większą niespodzianką, interesującą szczególnie podlaskich kibiców, jest powołanie Kamila Grosickiego.

Tego się chyba nikt nie spodziewał. Nawet biorąc pod uwagę, że "Grosik" jest podporą reprezentacji młodzieżowej U-21, to jednak przejście do reprezentacji seniorskiej zazwyczaj wymaga więcej czasu. Choć zapewne niejeden polski kibic mógł powiedzieć po meczach seniorów z Irlandią Płn. i Słowenią, tak jak w 1992 roku (po olimpiadzie w Barcelonie) Wojtek Kowalczyk o reprezentacji młodzieżowej "Zmieniajcie szyld i grajcie dalej."

Popularny "Grosik" jest wychowankiem Pogoni Szczecin. Tam po dwóch sezonach w drużynie rezerw wskoczył do pierwszego zespołu, a po kolejnych dwóch sezonach przeszedł do Legii. Legia Warszawa jest klubem specyficznym. Klubem, w którym zakończyła się niejedna dobrze się zapowiadająca kariera. Co prawda przychodzący tam piłkarze odkrywali w sobie głównie talenty degustatorskie, ale zdarzali się też miłośnicy koła fortuny. Zanosiło się na to, że "Grosik" również odejdzie szybko w niepamięć, bo nad przygotowywanie się do kolejnych spotkań przedkładał ruletkę. Klub z Warszawy postanowił jednak dopomóc młodemu piłkarzowi i wysłał go na kurację odwykową. "Grosik" leczył się z hazardu w specjalistycznym ośrodku w Starych Juchach, niedaleko Ełku. Wyleczonego Grosickiego Legia wypożyczyła do Szwajcarii, do FC Sion. Tam jednak piłkarz również sprawiał kłopoty wychowawcze, więc sprytni Szwajcarzy pozbyli się go, w dodatku nie stracili na tym, bo podsunęli mu do podpisania dokument, że zrzeka się pieniędzy, jakie miał otrzymywać do końca kontraktu. Papier był po francusku, a że "Grosik" nie garnął się do nauki tego języka, to w sumie podpisał w ciemno. I kiedy wydawało się, Grosicki kopać będzie najwyżej ogródek, zgłosiła się po niego białostocka Jagiellonia. Właściciele Jagi podpisali z Legią umowę wypożyczenia z opcją pierwokupu. Pod ręką Michała Probierza niesforny "Grosik" zmienił priorytety i zaczął na poważnie grać w piłkę. Szybko stał się jednym z podstawowych zawodników (wiosną w trzynastu meczach zdobył cztery gole) i dostał powołanie do reprezentacji U-21, gdzie również zakorzenił się w pierwszym składzie. Niesforny charakter "Grosika" dał jednak znać o sobie podczas przygotowań do nowego sezonu. Na początku lipca piłkarz pojawił się na treningu spóźniony i wyglądający jak po dobrej imprezie. Odmówił jednak poddania się badaniu alkomatem, więc klub zawiesił go i wyłączył z udziału w zgrupowaniu. Tym razem zakończyło się jednak na rozmowach wychowawczych i karze finansowej. Grosicki wrócił do zespołu i jesienią jest jednym z najlepszych zawodników wśród żółto-czerwonych. A teraz przed nim kolejna szansa, występ w "dorosłej" reprezentacji Polski.

Grosicki ma naprawdę szczęście. Nie dlatego, że ma talent, że zarabia na życie graniem w piłkę, czyli tym co lubi. Ma szczęście, bo spotyka na swej drodze ludzi, którzy dają mu drugą, trzecią, kolejną szansę. Powinien jednak pamiętać, że koło fortuny toczy się tak samo, jak koło ruletki. Można przeszarżować i zostać z niczym.



                                                                  Paweł Myszkowski

niedziela, 27 września 2009

Pamięć jak twarda skała

"...
Sprzączki i guziki z orzełkiem ze rdzy.
Po miskach czerepów robaków gonitwy.
Zgniłe zdjęcia, pamiątki, mapy miast i wsi.
Ale nie ma broni, to nie pole bitwy.

Może wszyscy byli na to samo chorzy?
Te same nad karkiem okrągłe urazy,
Przez które do ziemi dar odpłynął Boży.
Ale nie ma znaków, że to grób zarazy.
..."

Jacek Kaczmarski "Ballada Katyńska"

Kilka dni temu, dokłanie 17 września wspominaliśmy 70. rocznicę napaści Sowietów na Polskę. Na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow Niemcy i Związek Radziecki postanowiły o podziale naszego kraju. O czwartym rozbiorze Polski. Jednym ze skutków sowieckiej agresji było wymordowanie prawie 20 tysięcy jeńców wojennych - polskich oficerów - z obozów w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku. Polskim oficerom wiązano ręce na plecach i mordowano strzałem w tył głowy. Zostali pogrzebani w zbiorowych mogiłach w Katyniu, Miednoje i Piatichatkach.

Jak co roku rocznica sowieckiej agresji na Polskę jest wspominana w naszym kraju w mediach. Organizowane są różne uroczystości upamiętniające to bolesne dla naszego kraju wydarzenie. Choć nie brakuje także głosów nawołujących do skupienia się na teraźniejszości i przyszłości kosztem przeszłości. W imię lansowanej obecnie politycznej poprawności różni mówcy apelują o to, aby nie psuć "dobrych stosunków" z Rosją, nie przypominać ciągle tego Katynia, paktu Ribbentropa z Mołotowem. Owi mówcy najchętniej skazaliby polskich oficerów na zapomnienie. Tylko pytam zatem - w jakim celu co roku w Święto Zmarłych odwiedzają cmentarze? Zgodnie z ich teorią nie powinniśmy przecież oglądać się na tych, którzy odeszli, tylko skupić się na tym, co jest teraz. "Los nasz przestrogą ma być, nie legendą. Jeśli ludzie zamilkną, głazy wołać będą." - taki napis znajduje się na pomniku ku czci pomordowanych w obozie koncentracyjnym w Sztutowie. Przechowywanie pamięci o tym, czego doświadczył nasz kraj to nasz obowiązek względem przeszłych, ale też przyszłych pokoleń.

Oprócz różnych uroczystości, odbywających się w rocznicę sowieckiej agresji na Polskę, do obchodów 17 września przyłączyli się także kibice piłkarscy. W Gdańsku podczas meczu Lechii z Wisłą Kraków kibice gospodarzy wywiesili na trybunie transparent z hasłem: "17.09.1939 - czwarty rozbiór Polski". Dla młodszego pokolenia biało-zielonych to była z pewnością żywa lekcja historii, w odróżnieniu od suchych faktów przekazywanych w szkole. Zresztą Lechia nie jest jedynym klubem, którego kibice przygotowują oprawy o treści patriotycznej. Kibice warszawskich klubów - Legii oraz Polonii - upamiętniali wielokrotnie na trybunach Powstanie Warszawskie. Zresztą nie trzeba daleko szukać - w naszym regionie zarówno w Białymstoku, jak też w Łomży czy Suwałkach pojawiały się patriotyczne oprawy, a ostatnio także kibice Sparty Szepietowo upamiętnili obchodzony dziś Dzień Polskiego Państwa Podziemnego.

Wydawać by się mogło, że takie inicjatywy kibicowskie będą mile widziane i docenione przez wszystkich, zarówno przez kluby jak też przez media. Tymczasem są ludzie, którym się to bardzo nie podoba. Co to za ludzie? Otóż jest to Komisja Ligi Ekstraklasy S.A., która za patriotyczny akcent na gdańskich trybunach ukarała Lechię grzywną w wysokości pięciu tysięcy złotych!

Wydawać by się mogło, że żyjemy już od dwudziestu lat w wolnym kraju. Ale może to tylko pozory, skoro Polacy są karani za manifestowanie swojej polskości i kultywowanie historii?

                                                                  Paweł Myszkowski

poniedziałek, 21 września 2009

Z ręki do ręki, z klubu na bruk

Wiele złego można napisać o obecnej Polonii Warszawa. Klub gra na licencji Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski. Prezes jest bezkompromisowym człowiekiem i nikogo w klubie nie rozpieszcza. A dodatkowo w Polonii nie radzą sobie nawet... z geografią (słynne "Zagłębie Lublin" na biletach). Jednak od Józefa Wojciechowskiego, prezesa Polonii, włodarze PZPN mogliby się uczyć "decyzyjności". W sytuacji, gdy jeden z piłkarzy stołecznego klubu, Jarosław Lato, odwiedził wrocławską prokuraturę (gdzie usłyszał zarzuty korupcyjne, przyznał się do winy i stał się Jarosławem L.), prezes podjął zdecydowane działania. Wojciechowski postawił Lacie ultimatum - albo zgodzi się na rozwiązanie kontraktu za porozumieniem stron i opuści klub z kartą na ręku albo Polonia złoży do PZPN wniosek o rozwiązanie umowy z winy zawodnika, gdzie procedura potrwa zapewne wiele miesięcy. W tym czasie oczywiście zawodnik byłby zawieszony.

Prezes Wojciechowski nie kombinował w tej sytuacji tak jak włodarze GKS-u Bełchatów z Mariuszem U., czy Polonia Bytom z Rafałem G.. Nie było tłumaczenia, że nie ma skazującego wyroku, że tak do końca to nic nie wiadomo i trzeba poczekać na rozstrzygnięcie. Prezes nie czekał. Przekaz jest jasny - nikt zamieszany w korupcję w klubie grać nie będzie. Polonia Warszawa nie jest zresztą w tym osamotniona, bo podobne wydarzenia miały miejsce w Śląsku Wrocław (Zbigniew W. i Jacek B.), Lechu Poznań (Piotr R.) czy Ruchu Chorzów (Ireneusz A.). Szkoda tylko, że są kluby, którym korupcyjna przeszłość piłkarzy w niczym nie przeszkadza. Ale z drugiej strony trudno się dziwić, skoro związek - mając stosowne instrumenty prawne - nie robi nic, aby pozbyć się "handlarzy" z polskich boisk. W Polonii Warszawa Lato już się skończył(o), w PZPN wciąż trwa.

Wracając na lokalne podwórka, do czego usilnie zachęca mnie jeden z komentatorów moich wpisów na blogu: wciąż czekam, aż na dobre ruszy u nas lawina zatrzymanych. Bo nikt mnie nie przekona, że na Podlasiu zawsze grano czysto. Spodziewałem się, że po zatrzymaniu obserwatora Wiesława W. z Ełku i sędziów Szymona Ś., Dariusza G. oraz Cezarego S. z Suwałk szybko pojawią się następni, którym nazwisko skrócono do jednej litery. Póki co jednak cisza, nic się nie dzieje... zupełnie jak w polskim filmie wg inżyniera Mamonia. Jednak kolejną jaskółką zwiastującą przełom było zatrzymanie Marcina W. z Dolcana Ząbki, o czym pisałem już na łamach naszego portalu. A ponieważ zajął się tym białostocki oddział CBA, z pewnością szybciej dotrze do pozostałych osób z Podlasia niż filia wrocławska. Nazwiska kilku piłkarzy, działaczy oraz jednego trenera mam na swojej prywatnej czarnej liście i czekam, kiedy "wypłyną". Choć może być też tak, że zamiast chować się jak zając pod krzakiem, te osoby same zgłosiły się do prokuratury i poszły na współpracę, a wówczas pozostaną nieujawnione. Tak czy tak z pewnością o zatrzymaniach na Podlasiu jeszcze usłyszymy.

poniedziałek, 14 września 2009

Po-Mariborowe rozważania

Planowałem zostawić w spokoju temat naszej reprezentacji piłkarskiej i jej ostatnich dokonań. Po ostatnim meczu napisano w mediach chyba wszystko co możliwe, wskazując wszystkich możliwych winnych (tym razem jakoś oszczędzono PiS) i wszystkich możliwych następców Beenhakkera (może oprócz trenera Probierza). Cóż, plany wzięły w łeb.

Znów felieton Pawła Zarzecznego w mojej - ostatnio - ulubionej gazecie, zachęcił mnie do polemiki. Biorę pod uwagę, że tekst pt. "Grzesiu, wybierz mnie!" był napisany ze sporą dozą ironii, to jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że redaktor Zarzeczny chce coś dzięki niemu ugrać dla siebie. Jak sam pisze w innych swoich tekstach - w PZPN dobrze płacą, więc może etat rzecznika?

To, że Grzegorz Lato był wielkim piłkarzem to fakt i nie ma co tu wyliczać jego dokonań. Nie zawsze jednak dobry piłkarz musi być dobrym menadżerem. Przykład Bońka pokazuje, że to możliwe, ale "Zibi" miał dobrą szkołę we Włoszech. Na tej samej zasadzie dobry piłkarze nie musi być dobrym trenerem. To akurat nie udało się ani Bońkowi, ani Lacie. Trenowali sobie, ale bez rewelacji. Fakt wyboru Grzegorza Laty na senatora również nie jest żadnym wyznacznikiem wielkości jako prezesa PZPN. Senatorem może zostać każdy (mieliśmy w ostatnich latach wiele ciekawych przykładów), choć łatwiej jest, gdy ma się dobre nazwisko, np. Krzysztof Cugowski z "Budki Suflera", który jednak rozstał się z parlamentem w połowie kadencji, porzucając politykę dla muzyki. Redaktor Zarzeczny oburza się także, jak Leo śmiał powiedzieć, że Grzegorz Lato jako prezes PZPN jest "szefem bandy amatorów". Bezpodstawnie! Ogromna większość kibiców w naszym kraju podpisze się pod tym stwierdzeniem rękoma i nogami. Szczególnie w okresie przyznawania klubom licencji bądź rozstrzygania o awansach i spadkach. Jeśli tym się zajmują specjaliści, to chyba są nimi tylko z nazwy. Menadżerowie, prawnicy i marketingowcy po Wyższej Szkole Hajsu i Szajsu.

Fakt, że Leo pozwolił sobie na zbyt wiele przed kamerami, mówiąc, że być może pewne decyzje (dokładnie jedna) zostały przez prezesa podjęte po spożyciu zbyt dużej dawki alkoholu. Ale z drugiej strony prezes Lato zaserwował trenerowi dymisję przez media, więc też nic dziwnego, że Leo dał się ponieść.

Nie, nie bronię Beenhakkera. Trenera najlepiej bronią wyniki, a tych w najważniejszym momencie zabrakło. Ale wyników z kadrą w ważnych momentach zabrakło także Janasowi i Engelowi, że nie wspomnę Bońka, Łazarka, Stachurskiego czy Piechniczka przy drugim podejściu do kadry. Każdy z nich popełniał błędy, każdy miał zapewne jakąś swoją wizję, ale też każdy w jakimś stopniu ulegał opiniom dziennikarzy przy powołaniach poszczególnych zawodników (Obraniak, Smolarek, Jeleń, a kiedyś tam Wichniarek czy Juskowiak). Jednak nie sposób nie zauważyć, że Beenhakker w wielu przypadkach zachowywał się nie jak selekcjoner, ale jak menadżer, mający za zadanie promować zawodników. Gdzie dziś są ci, którym Leo dawał szansę? Zahorski i Pazdan spadli z Górnikiem z Ekstraklasy, Polczak spadł z Cracovią (to nic, że PZPN dał Krakusom utrzymanie), Pawłowski kopie sobie w Lubinie, ale o żadnym z nich jakoś za wiele nie słychać. Być może nasz były selekcjoner zdążył jednak odciąć kupony od ich powołań...

Kogo widziałbym w roli selekcjonera? Łatwiej wskazać, kogo bym nie chciał. I tu zdecydowanie na pierwszym miejscu stoi Jerzy Engel senior. Dlaczego nie? Za całokształt. Za Koreę i Japonię, za zadzieranie nosa i za licencję UEFA Pro dla byłego trenera Jagiellonii, Artura Płatka (kto nie pamięta okoliczności, tu znajdzie cały opis: http://www.sport.pl/pilka/1,82313,4644918.html). A kolejne miejsca z mojej prywatnej anty-listy to już temat na osobny felieton.

środa, 9 września 2009

Mecz ostatniej szansy (drugie podejście)

Trzy lata temu, w czerwcu, spędziłem tydzień w Mariborze na Słowenii. Choć pojechałem tam w zupełnie innym celu, nie mogłem sobie odmówić wycieczki na stadion, gdzie swoje mecze rozgrywa NK Maribor (znany sprzed kilku lat bardziej jako Maribor Teatanic). Niestety liga słoweńska zakończyła już wówczas swoje rozgrywki z uwagi na trwające właśnie Mistrzostwa Świata w Niemczech. Szkoda, bo chciałem zobaczyć w akcji rywali Wisły Kraków z Pucharu UEFA z 1998 roku. A tak obejrzałem sobie tylko pusty stadion, na którym dziś zagra reprezentacja Polski w eliminacjach do Mistrzostw Świata w RPA.


Maribor - widok na starówkę z drugiego brzegu rzeki Drawa. Nad dachami górują jupitery stadionu



Główna trybuna stadionu Ljudski Vrt



Widok z trybuny krytej



Pod krytą trybuną znajduje się pub, gdzie można poznać historię klubu i wypić piwo



Wejście na trybunę krytą


Słowenia jest niewielkim krajem (najdłuższa oś ma tylko ok. 200 km) i do tej pory nie była piłkarską potęgą. W zasadzie jedynym słoweńskim piłkarzem, który zrobił międzynarodową karierę jest Zlatko Zahovic. Zlatko pochodzi właśnie z Mariboru i jest wychowankiem miejscowego klubu, wielokrotnego mistrza Słowenii. Z NK Maribor Zahovic trafił do Partizana Belgrad, gdzie Serbowie nie mogli się nadziwić, że Słoweniec potrafi tak dobrze grać w piłkę. Z Serbii zawędrował do Portugalii, gdzie grał w Victorii Guimaraes i FC Porto. Następnie grał w Grecji (Olympiakos Pireus), Hiszpanii (Valencia) i znów w Portugalii, gdzie w Benfice Lizbona zakończył piłkarską karierę. Poza tym Zahovic wciąż pozostaje najskuteczniejszym piłkarzem reprezentacji Słowenii - w swojej karierze zdobył dla kadry 35 bramek.

Obecnie wrócił "na stare śmieci" i od ubiegłego roku jest dyrektorem sportowym NK Maribor. W klubie duży nacisk kładzie na szkolenie młodzieży. Obecnie NK Maribor ma w składzie sześciu reprezentantów słoweńskiej młodzieżówki, ale Zahovic chciałby mieć niebawem jedenastu...

Jak widać na zdjęciach, Ljudski Vrt - bo tak nazywa się właśnie stadion w Mariborze - jest niewielki. Jego pojemność to tylko 15 tysięcy widzów, ale podobno na meczach kibice potrafią zrobić istny "kocioł". Szkoda tylko, że niewielu polskich kibiców będzie dziś mogło się do tej atmosfery przyczynić. Jak zwykle PZPN w pierwszej kolejności dał bilety "działaczom" i "sponsorom", a dopiero ochłapy trafiły do kibiców. I mam tylko cichą nadzieję, że te 500 biletów trafi do ludzi, którzy będą wspierać Polskę dopingiem do samego końca, niezależnie od wyniku. Bo jeśli trafią tylko do "kibiców sukcesu", to niestety, ale może być w polskim sektorze bardzo smutno. Jeśli szybko nie strzelimy gola, albo nie daj Boże stracimy, to "kibice sukcesu" pochowają swoje trąbki pod siedzenia i z kwaśnymi minami będą wyczekiwać końcowego gwizdka.

Chciałbym wierzyć, że dziś wygramy. Tylko jakoś ta wiara, która schowała się pod szafę w sobotę, do tej pory nie chce wyleźć. Statystycznie rzecz biorąc, jeśli Polska grała w eliminacjach dwa mecze w systemie środa-sobota lub sobota-środa, to nigdy nie udało się (lub bardzo, bardzo rzadko) zagrać naszej kadrze dwóch dobrych spotkań. Jeden mecz był zwykle nieudany. Więc jeśli ta seria będzie nadal trwała, to kiepski mecz mamy za sobą i teraz czas na ten dobry. Pytanie tylko, na kogo postawi Leo i czy nadal będzie forsował wariant z jednym napastnikiem, który niestety w sobotę się nie sprawdził.

sobota, 5 września 2009

Daleka droga

Brazylijski piłkarz białostockiej Jagiellonii, Tiago Rangel Cionek, zapatrzył się najwyraźniej na Ludovica Obraniaka i wystąpił o nadanie polskiego obywatelstwa. Niebezpodstawnie! Zarówno Obraniak jak też Cionek mają polskie korzenie. Co prawda Obraniak jest przedstawicielem dopiero drugiego pokolenia swej rodziny we Francji, a polscy przodkowie piłkarza Jagiellonii przybyli do Brazylii już w XIX wieku, tym niemniej nie da się zaprzeczyć, że obaj piłkarze mają mocne podstawy, aby ubiegać się o polskie obywatelstwo bez spędzenia w naszym kraju wymaganego dla obcokrajowców okresu. Tiago podobno wśród dokumentów załączył akt małżeństwa - zawartego jeszcze w Polsce - prapradziadków ze strony ojca. Prawdopodobnie pochodzili z okolic Gorlic lub Jasła, bo tam właśnie - co łatwo można sprawdzić np. na portalu moikrewni.pl - mieszka obecnie najwięcej osób o nazwisku Cionek. Jest to zatem zapewne kwestia niezbyt długiego czasu, aby piłkarz Jagiellonii mógł cieszyć się polskim obywatelstwem.

Wypada się nam tylko radować, że polskie obywatelstwo jest obecnie aż tak cenne dla piłkarzy. Jeszcze kilkanaście lat temu mogliśmy obserwować ruch w przeciwną stronę, że wystarczy tylko wspomnieć Podolskiego czy Klose. Pal licho, w ilu przypadkach zawinił PZPN i jego skauci, ale wielu dobrych piłkarzy mających polskie korzenie nam wówczas "uciekło". A obecnie, proszę bardzo, sami się zgłaszają. I oby był to początek długiej serii. Oczywiście jeśli tylko zgłaszający się piłkarze będą mieli chociaż w części polskie pochodzenie. Sprzeciwiam się bowiem kupczeniem obywatelstwem i miejscem w reprezentacji Polski, jak to mogliśmy oglądać na przykładzie Emanuela Olisadebe czy obecnie Rogera Guerreiro. Co z nich za Polacy, skoro nawet porozmawiać z dziennikarzami po polsku nie potrafią? Polska jest dla nich tylko krajem tranzytowym.

Co do Cionka, to trener Probierz uważa nawet, że Tiago miałby spore szanse na grę w reprezentacji Polski. Panie trenerze, czy to nie nazbyt śmiała teoria? Czy zawodnik, który w Jagiellonii wystąpił dopiero w trzech spotkaniach, z czego tylko w jednym w pełnym wymiarze czasowym, rokuje od razu do gry w reprezentacji? Choć z drugiej strony trener Probierz pokazał już nie raz, że ma dobrą rękę do zawodników i niejeden piłkarz, który w innych klubach był niechciany, właśnie w Jagiellonii się odblokował. Kamil Grosicki jest tego najlepszym przykładem, a podobnie zapowiada się też Marco Reich. Być może trener Probierz widzi zatem to "coś", czego nie widzą inni, a co w przyszłości może zadecydować o występach Cionka w reprezentacji Polski. 
Trener jest bliżej, więc widzi więcej. Kiedy kilka lat temu przepowiadałem, że grający wówczas w grajewskiej Warmii Paweł Sobolewski spokojnie poradziłby sobie nie tylko w Jagiellonii (grającej w tym czasie w II lidze), ale też w Ekstraklasie, to kolega prowadzący jedną ze stron internetowych Jagi pukał się z niedowierzaniem w czoło. Szybko jednak zmienił zdanie. Szkoda tylko, że "Sobolek" wolał odejść, niż awansować do Ekstraklasy z Jagiellonią, ale to już temat na zupełnie inny felieton.

Wracając do Tiago, otrzymanie polskiego obywatelstwa będzie dla niego tylko pierwszym krokiem do ewentualnych występów w reprezentacji. Czy będzie to tylko jeden mały kroczek, czy początek długiej drogi do celu, czas pokaże.

czwartek, 3 września 2009

Nie pytaj, co piłka nożna może zrobić dla ciebie...

Natchnienie do pisania jest cholernie ważną rzeczą. Powtórzę za Poetą z filmu Marka Piwowskiego "Rejs" - nie jest mi łatwo pisać na podrzucony temat. Jeśli mam natchnienie, jeśli "trafi mnie" nagle i niespodziewanie jakiś temat, to wystarczy kwadrans i tekst - łącznie z całą obróbką - jest gotowy. Gorzej, jeśli mam temat, a nie mam natchnienia. Męczę się wówczas strasznie, próbując coś sensownego napisać. Podejrzewam, że większość dziennikarzy ma ten sam problem, być może to z wiekiem i nabywaniem doświadczenia mija, czas pokaże. Sytuacji, gdy miałem natchnienie, a nie miałem tematu, jakoś nie doświadczyłem ;-)

Wspomniane przeze mnie natchnienie znów zaczerpnąłem, podobnie jak poprzednim razem, z gazety "Futbol News". Periodyk ten stwarza wrażenie takiego piłkarskiego "Faktu", z czym redakcja niespecjalnie się kryje (fotki w Hyde Parku, swobodny i zaczepnhy ton artykułów, prowokowanie). Jednak pismo ma też swoje atuty, z których najważniejszymi dla mnie są teksty Krzysztofa Stanowskiego, którego z kolei uważam za najlepszego obecnie felietonistę sportowego. Toteż zacząłem ową gazetę regularnie czytać.

Do dzisiejszego tekstu zainspirował mnie jednak nie tekst Krzysztofa Stanowskiego, ale felieton Pawła Zarzecznego pt. "Łatwiej było obalić komunizm". W owym tekście autor pisze o swojej rozmowie z Lechem Wałęsą przy okazji wizyty w Gdańsku. Rozmowa dotyczyła oczywiście piłki nożnej, a konkretniej tego, co kto zrobił dla polskiej piłki. Ani Lechowi Wałęsie, ani Pawłowi Zarzecznemu nie udało się żadnego z synów wychować na piłkarza, nad czym szczególnie ubolewa Zarzeczny. "Jedyne, czym możemy się pochwalić, to siedzenie na kanapie z puszką piwa w ręku i narzekanie na piłkarzy. A może by tak, niczym nieznany nam senior Guerreiro, chociaż jednego spłodzić?" - pisze autor w swoim felietonie.

Wychowywanie syna na piłkarza jeszcze przede mną, niech najpierw potomek dobrze stanie na nogi i zacznie samodzielnie chodzić. Ale generalnie nie będę swojej pasji na siłę przekładał na dziecko. Każdy ma własną drogę do sukcesu, nie każdy nadaje się na piłkarza, tak jak nie każdy nadaje się na lekarza, prawnika, czy nawet operatora koparki. Poza tym nie uważam, że tylko w ten sposób można coś zrobić dla polskiej piłki nożnej, a taką właśnie tezę próbuje przemycić Paweł Zarzeczny w swoim tekście. Każdy z nas może coś zrobić w tym celu, zamiast siedzieć i narzekać.

Trener, mimo tego, że sam nie ma syna, może wychować wielu dobrych piłkarzy. Działacz (nie lubię tego słowa, ale co zrobić...) klubowy może stwarzać młodym piłkarzom warunki do trenowania. Samorządowiec może działać na rzecz poprawy infrastruktury sportowej. Kibic może dodawać otuchy, kiedy drużynie nie idzie. Nawet dziennikarz odgrywa w całym tym procesie niebagatelną rolę, bo można pisać tylko o tym, co złe (a to najłatwiej znaleźć), ale można też promować to, co dobre.

Niestety, natchnienie skończyło mi się przed puentą. Może jednak rozejrzę się za korkami dla synka, na wiosnę będą jak znalazł...

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Aklimatyzacja

Na łamach dzisiejszego numeru gazety "Futbol News" pojawił się wywiad z Ludovicem Obraniakiem, nowym odkryciem reprezentacji Polski. Nasz nowy kadrowicz debiut miał wręcz wymarzony, bo nie w każdym meczu strzela się przecież dwa gole byłym mistrzom Europy. W wywiadzie Obraniak mówi o swojej karierze, o presji, o przyjęciu go w Polsce i w drużynie narodowej, słowem klasyk. Ale pod tekstem są jeszcze wypowiedzi ekspertów. I oto trener Andrzej Strejlau mówi: "Poczekajmy, aż Obraniak się zaaklimatyzuje".

Panie trenerze, lepiej niech się Ludo nie aklimatyzuje! Jakoś nikomu z naszych piłkarzy, którzy wcześniej podstawy piłkarskiego kunsztu zdobywali poza Polską, nie wyszło to na dobre. Gdzie dziś jest Ebi Smolarek? Po sukcesach w Feyenoordzie Rotterdam i Borussii Dortmund zaaklimatyzował się w naszej kadrze i później nie mógł już dłużej zagrzać miejsca ani w hiszpańskim Racingu Santander (4 gole w 34 występach) ani w angielskim Bolton Wanderers (12 występów, bramek zero). Skutkiem tego wypadł także z kadry, gdzie przecież się już zaaklimatyzował ;-) Ebi wraca obecnie na stare śmieci, czyli do Rotterdamu, aby w macierzystym klubie odbudować się fizycznie i psychiczni i mam nadzieję, że mu się uda.

O aklimatyzacji w reprezentacji Polski Emanuela Olisadebe nawet pisać mi się nie chce. Zmiana obywatelstwa i występy w Mistrzostwach Świata miały być dla niego przepustką do wielkich klubów i jeszcze większej kariery. Dziś kopie sobie w Japonii i oprócz statystyków cały futbolowy świat z selekcjonerem na czele o nim zapomniał. Ciekawe, czy w jego ślady pójdzie kolejny "zaaklimatyzowany", czyli Roger Guerreiro, który właśnie zmienia barwy Legii Warszawa na występy w AEK Ateny...

Tymczasem zamiast martwić się o Obraniaka, który - jestem pewien - świetnie sobie sam poradzi, władze piłkarskiej centrali w Polsce powinny się zastanowić, co zrobić z piłkarzami i sędziami, którzy się czasowo zaaklimatyzowali we Wrocławiu. Bo to, że "umoczeni" nadal kopią zawodowo piłkę albo sędziują, nikomu w centrali chwały nie przynosi, a kibiców tylko drażni.

piątek, 28 sierpnia 2009

Czas podrażnić lwa

Pisałem niedawno w jednym z felietonów o pewności siebie, podając za przykład jej nadmiaru Jelenę Isinbajewą. Rosjanka w Berlinie przeszarżowała i ostatecznie nie zaliczyła żadnej wysokości, pozostając nieklasyfikowaną zawodniczką w konkursie skoku o tyczce. Może gdyby zwyciężyły reprezentantki Kazachstanu, porażka nie byłaby tak dotkliwa. Ale Polki? W Rosji pamiętają doskonale do dziś letnie igrzyska olimpijskie w Moskwie z roku 1980 i gest Kozakiewicza w stronę (radzieckiej jeszcze wówczas) publiczności po wygraniu konkursu i pobiciu rekordu świata. Porażka rosyjskiej zawodniczki właśnie w skoku o tyczce i to z dwiema zawodniczkami polskimi odświeżyła w rosyjskich kibicach pamięć o wydarzeniach sprzed prawie 30 lat.

Minęło niespełna dwa tygodnie i co? Isinbajewa pobiła rekord świata. Pokonana w Berlinie przez Annę Rogowską Rosjanka przy najbliższej okazji, podczas mityngu Złotej Ligi w Zurychu, zrewanżowała się naszej zawodniczce z nawiązką. Różnica 30 cm mówi sama za siebie: Isinbajewa - 5.06 m, złoty medal i rekord świata, Rogowska 4.76 m i srebro. Rozdrażniona porażką rosyjska lwica zmobilizowała się, zdeterminowała i natychmiast wyszła z cienia.

Obecnie takim rozdrażnionym lwem, ale na skalę krajową, jest Wisła Kraków. Wiślacy po raz kolejny zmarnowali szansę awansu do Ligi Mistrzów, i to chyba najlepszą po 2000 roku. Nie ubliżając Estończykom, ale na większych kelnerów trudno by im było w tej fazie rozgrywek trafić. Już byli w ogródku, już witali się z najlepszymi drużynami Starego Kontynentu, a tu klops! Dwie porażki i koniec marzeń o Lidze Mistrzów.

Rewolucja w klubie wisiała w powietrzu, ale o dziwo właściciel Wisły, Bogusław Cupiał, po raz kolejny wykazał anielską wręcz cierpliwość. Jakie dokładnie były ustalenia między nim, drużyną i trenerem, tego się pewnie nie dowiemy, ale w każdym razie Maciej Skorża zachował swoje stanowisko. A teraz ma wywalczyć kolejny tytuł Mistrza Polski i za rok próbować ponownie szczęścia w eliminacjach Ligi Mistrzów.

Rozdrażniony wiślacki lew (a może raczej smok, bo w końcu spod Wawelu) rozpoczął rozgrywki sezonu 2009/2010 bardzo udanie. Cztery mecze, komplet punktów a bilans bramek to 10-1. I teraz, w piątej kolejce, na drodze rozdrażnionego lwa staje białostocka Jagiellonia. Czy białostoczanie polegną pod Wawelem (a dokładniej w Sosnowcu, gdzie Wisła czasowo rozgrywa swoje mecze) tak jak Rogowska w Zurychu? Niekoniecznie. Wisła to jednak nie Isinbajewa, a poza tym warto zauważyć, że podopieczni trenera Skorży potykali się do tej pory ze znacznie słabszymi rywalami niż Jagiellonia. Zagłębie, Arka i Bełchatów to drużyny, które mają w tym sezonie najgorszy bilans punktowy. I tylko Ruch Chorzów, rozpatrując dotychczasowych rywali Wisły, nie zawodzi swoich kibiców. Dodatkowo wydaje się, że Wisła z kolejki na kolejkę obniża loty. Wygrana z Ruchem była w pierwszej kolejce, następnie słabe Zagłębie i również zawodzący Bełchatów. Ale już z Arką wygrana była minimalna i jakby nie patrzeć - bardzo szczęśliwa dla Wisły. Gdyby nie cudnej urody trafienie Mrowca do własnej siatki, zapewne mecz zakończyłby się bezbramkowym remisem.

Wydaje się, że tytułowy lew, czyli Wisła Kraków, trochę już się nasycił. Już nie jest tak głodny zemsty jak u progu sezonu. Tym lepiej dla nas. Jagiellonio, czas znów podrażnić lwa! Niech w sobotę ryczy z bólu po porażce, a potem niech sobie odreagowuje na kolejnych drużynach. Ale to już nie będzie nasze zmartwienie.

czwartek, 27 sierpnia 2009

Co oko widziało, pióro opisało

Pojadę dziś trochę wątkiem osobistym. Jak pewnie część z Was, drodzy czytelnicy, zauważyła, pisuję obecnie o wydarzeniach sportowych znacznie rzadziej niż to miało miejsce jeszcze np. rok temu. Główny powód ma obecnie dziesięć miesięcy i lada chwila zacznie samodzielnie chodzić ;-) A niestety (albo stety) nie leży w mojej naturze pisanie tylko na podstawie relacji telefonicznych. Pisanie o wydarzeniach sportowych, w których się uczestniczy, jest według mnie kwintesencją dziennikarstwa sportowego. 

Oczywiście, tematów sportowych co weekend jest mnóstwo, a doba nie jest z gumy. Człowiek też nie ma ani zdolności teleportacyjnych, ani nawet siedmiomilowych butów, żeby wszędzie być osobiście i później to opisać. Takie są realia i dobrze o tym wiedzą dziennikarze np. lokalnych mediów. Oczywiście, są gałęzie, gdzie czas przekazu jest szczególnie istotny, a mam tu na myśli szczególnie radio. Warto, jeśli ktoś ma możliwość, podpatrzeć przy pracy nieocenionego (głównie dzięki relacjom ze spotkań Jagiellonii) Jurka Kułakowskiego z Radia Białystok. W ciągu kilku godzin Jurek potrafi obskoczyć kilkanaście imprez, złożyć materiał i jeszcze puścić to na antenie. Z jednej strony podziwiam warsztat kolegi, ale z drugiej strony nie potrafiłbym z imprezy sportowej wyjść przed końcem, niezależnie czy to mecz piłki nożnej, siatkówki czy choćby zawody strzeleckie. Na szczęście, o ile Jurek Kułakowski nie weźmie ze sobą przenośnego stołu montażowego i studia radiowego, o tyle dziennikarze portali sportowych mogą robić relacje z miejsca imprezy. Wystarczy laptop i dostęp do internetu, który staje się coraz bardziej powszechny.

Szczególnie jednak osobista obecność dziennikarza wymagana jest, jeśli podejmuje się on pisania o jakimś bardzo kontrowersyjnym problemie, wydarzeniu. Jeśli dajmy na to chcę napisać o problemach egzystencjalnych jakiegoś klubu sportowego, to wypadałoby, abym - oprócz rozmowy telefonicznej z prezesem, dyrektorem czy panią Jasią sprzedającą bilety - udał się na obiekt tego klubu, posadził swoje cztery litery na trybunie, rzucił okiem na szatnie, kasy, toalety itp. Wtedy dopiero dotykam tego, o czym piszę. Wiadomo, jakim nośnym tematem są zawsze wydarzenia związane z kibicami. Szczególnie na wyjazdach dzieje się dużo różnych ciekawych rzeczy, fakt, że niekoniecznie legalnych i niekoniecznie bezpiecznych. Ale mogę oczywiście napisać dajmy na to o wydarzeniach z Zielonki (powrót Jagiellonii z meczu wyjazdowego z Legią Warszawa) na podstawie komunikatu rzecznika prasowego policji, bo trudno, żebym był na miejscu i widział przebieg wydarzeń na własne oczy. Ale wypadałoby także zapytać drugiej strony o jej wersję. Szczególnie, że po wydarzeniach w Zielonce kibice Jagiellonii urządzili w nieistniejącym już obecnie Jaga Pubie konferencję prasową. I każdy z podlaskich dziennikarzy mógł przybyć, porozmawiać z poturbowanym Bilem-Jaruzelskim, byłym prezesem Jagiellonii, Aleksandrem Puchalskim, kibicami, zadać pytania, skonfrontować wersje. Tylko o dziwo zabrakło tych, którzy najgłośniej krzyczeli i najszybciej osądzili kibiców, nie zawsze słusznie.

Przykładów tego typu jest mnóstwo.Tym bardziej więc należy docenić dziennikarza, który wybiera się z kibicami na wyjazd, aby samodzielnie, bez pośrednictwa policji, ocenić i opisać przebieg wydarzeń, jeśli takowe zajdą. I tu wielki szacunek mam dla Wojtka Więcko z Gazety Wyborczej. Co prawda Wojtek obecnie praktycznie nie pisze już o sporcie, ale pamiętam jak wybrał się z kibicami Jagiellonii na wyjazd do Gdańska. Zapisał się na listę, kupił bilet, zapakował się do pociągu, w którym spędził w sumie kilkanaście godzin, był na meczu w sektorze gości, a następnie opisał wszystko w całostronicowym artykule. I mimo tego, że na meczu doszło do pewnych incydentów, Wojtek opisał wszystko bardzo obiektywnie. Nie musiał dzwonić do rzecznika policji po informacje, bo był i widział. A ponieważ Wojtek Więcko niedawno zmienił stan cywilny, na tych właśnie łamach składam mu oraz małżonce najlepsze życzenia na nowej drodze życia. Zdrowia, miłości i wytrwałości. I może jeszcze, choć to nie ma związku ze ślubem, aby zaszczepił innym kolegom z redakcji obiektywizm.

środa, 19 sierpnia 2009

Pewność siebie

Pewność siebie ogólnie rzecz biorąc bardzo się w życiu przydaje. Czasem jednak jest przyczyną bolesnego rozczarowania, kiedy człowiek - nie mając do tego podstaw - jest zbyt pewny siebie. Podobnie jest w sporcie. Pewność siebie, pewność własnej mocy dodaje zawodnikowi skrzydeł, pcha go do przodu po nowe rekordy. Ale czasem przynosi też gorycz porażki. 

Przykłady jednej i drugiej postawy u sportowców mogliśmy zaobserwować podczas trwających właśnie w Berlinie Mistrzostw Świata w lekkiej atletyce. Niesamowitą wręcz pewnością siebie wykazał się Jamajczyk Usain Bolt. On wiedział, że wygra bieg na 100 metrów. On wiedział, że pobije rekord świata. Pytanie, czy wiedział, że poprawi rezultat osiągnięty na olimpiadzie w Pekinie aż o 0.11 sekundy? Taka różnica to w sprincie praktycznie cała epoka. Warto przypomnieć sobie zresztą bieg, w którym Usain Bolt ustanowił poprzedni rekord świata. W Pekinie na starcie stumetrówki został nieco w blokach, ale już na półmetku pokazał rywalom plecy, a ostatnie dziesięć metrów biegł rozluźniony z rękoma opuszczonymi za plecy i jeszcze tuż przed linią mety klepnął się dłonią w pierś wymownym gestem "to ja jestem najlepszy!". Chyba każdy z widzów zastanawiał się wówczas, jaki rezultat mógłby osiągnąć Bolt, gdyby nie spóźnił się nieco na starcie i gdyby do samego końca gonił uciekający czas. W Berlinie jamajski sprinter poszedł na całość i tym razem media zdominowało pytanie o granicę ludzkich możliwości. 

Z kolei przykładem osoby, którą zbytnia pewność siebie zgubiła jest Jelena Isinbajewa. Rosjanka rozpoczęła konkurs skoku o tyczce od wysokości 4.75 m, co jak na nią nie jest oszałamiającym rezultatem (należy do niej rekord świata - 5.05 m). Nasze zawodniczki - Anna Rogowska i Monika Pyrek - rozpoczęły znacznie skromniej, bo od 4.40 m. Polki bez problemów pokonały pierwszą wysokość, a następnie również 4.55 oraz 4.65 (Rogowska w drugiej próbie). Isinbajewa w pierwszym skoku... przeleciała pod poprzeczką! Ale co tam, w końcu raz do roku to i kij od szczotki strzela, więc "caryca tyczki" przeniosła dalsze próby na 4.80 m. Rogowska w pierwszej próbie pokonała 4.75 m i pewnie nie śniła nawet jeszcze w tym momencie, że ten skok da jej złoty medal! Monika Pyrek po dwukrotnym strąceniu poprzeczki na 4.75 m przeniosła ostatni skok na 4.80 m, ale już przed tym skokiem wiedziała, że ma conajmniej brązowy medal. Ostatecznie strąciła, podobnie jak dwukrotnie Rogowska. Isinbajewa przed drugą próbą długo "zaklinała" swoją tyczkę, ta jednak nie chciała jej słuchać i Rosjanka strąciła poprzeczkę. Została jej ostatnia próba, być albo nie być w konkursie. Złoty medal albo ostatnia pozycja. I stało się! "Carycę" zjadły nerwy, strąciła poprzeczkę i nie zaliczyła żadnej wysokości w konkursie. Coś takiego chyba się jej jeszcze w karierze nie przydarzyło. A "złota" Anna Rogowska i "srebrna" Monika Pyrek przebiegły wokół stadionu rundę honorową otulone w polskie flagi.

Oprócz tej kreatywnej pewności siebie oraz zbytniej pewności siebie jest jeszcze droga pośrednia - realna ocena sytuacji. Nasz kulomiot, Tomasz Majewski, podsumował to następującym zdaniem "Wynik oceniam z perspektywy mistrza olimpijskiego. Srebrny medal Mistrzostw Świata jest zatem moją porażką". Oczywiście zdroworozsądkowe podejście nie jest aż tak widowiskowe jak sukces Bolta czy porażka Isinbajewej, choć Rosjanie mówią "Tisze jedziesz, dalsze budziesz"...

piątek, 26 czerwca 2009

(Nie)sprawiedliwość sportu

Futbol jest niesprawiedliwy. W półfinale Pucharu Konfederacji doświadczyli tego na własnej skórze Hiszpanie, którzy choć w meczu z USA byli faworytami, przegrali 0:2 bitwę o finał. Nie będzie złotego ani srebrnego medalu, nie będzie nowego rekordu. Hiszpanie prowadzili grę, atakowali, a gole zdobywali Amerykanie, którzy w pierwszej połowie wyszli na prowadzenie, a w końcówce spotkania dobili drużynę z Półwyspu Iberyjskiego.

Ten pojedynek przypomniał mi mecz, który odbył się prawie dokładnie 23 lata temu. 25 czerwca 1986 roku w półfinale Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej w Meksyku spotkały się reprezentacje Francji i Niemiec, wówczas jeszcze grających jako RFN. Już w 9. minucie Brehme zdobył prowadzenie dla naszych zachodnich sąsiadów. Francuzi nie zamierzali jednak się poddać i natychmiast rzucili się do ataku. Na bramkę Schumachera sunęła akcja za akcją, ale piłka nie mogła znaleźć drogi do siatki. W drugiej połowie Francuzi jeszcze mocniej przycisnęli, a w ostatnim kwadransie wręcz zamknęli Niemców na własnej połowie, blisko pola karnego. I kiedy wydawało się, że za chwilę padnie wyrównująca bramka, po której czeka nas dogrywka, a potem kto wie, co się wydarzy, Niemcy w ostatniej minucie spotkania wyprowadzili kontrę. Sam na sam wyszedł Rudi Voeller, który przelobował Rusta i ostatecznie pozbawił całą Francję złudzeń i nadziei na grę w finale.

Francuzi odkuli się nieco w "małym finale", czyli meczu o III miejsce, w którym pokonali Belgów 4:2. A Niemcy w jednym z piękniejszych finałów w historii Mistrzostw Świata ulegli 2:3 Argentynie. "Boski Diego" co prawda wówczas gola nie strzelił, ale absorbował na tyle skutecznie niemieckich obrońców, że ułatwione zadanie mieli inni koledzy z drużyny: Brown, Valdano i Burruchaga.

Gdyby w niedzielę wydarzenia miałyby się potoczyć według tego samego scenariusza, możemy się spodziewać wygranej Hiszpanii z RPA oraz zwycięstwa Brazylii nad USA. Ale przecież futbol jest niesprawiedliwy...

czwartek, 11 czerwca 2009

Futbolowa wojna i pokój

Jest taka teoria, że mecz piłkarski jest metaforą wojny. Narody zamiast naparzać się na polach bitew, delegują drużyny, ubierają je w odpowiednie stroje i buty i rozładowują swoje emocje oglądając walkę na murawie. Czasem widzowie również włączają się do walki, tocząc swoją bitwę równolegle na trybunach, w pobliżu stadionu itp. Futbol dzieli narody i przegrany mecz jest prawie takim samym dyshonorem co przegrana bitwa. Zwycięzcy fetują Wiktorię, a pokonani liżą rany. Dobitnie było to widać podczas Mistrzostw Świata we Francji, w 1998 roku. Wówczas los przydzielił do tej samej grupy USA oraz Iran. I kiedy Iran wygrał 2:1, w kraju fetowano kilka dni zwycięstwo nad znienawidzonymi Amerykanami.

Podobnie zresztą jest na poziomie klubów, a przykładów mamy wszędzie mnóstwo. Derby Krakowa, derby Łodzi, derby Warszawy, mecze Lecha z Legią, Legii z Widzewem... można tak wyliczać bardzo długo. Swoją świętą wojnę mają nawet na Cyprze, o czym boleśnie przekonał się przed pięcioma laty Franciszek Smuda. Popularny "Franc" prowadził wówczas Omonię Nikozja. Kibice Omonii mogli wybaczyć naszemu trenerowi wiele, byle tylko jego zespół pokonał znienawidzony Anorthosis Famagusta. Omonia przegrała jednak u siebie 2:4 a po meczu wściekłość kibiców sięgnęła zenitu. Do trenera strzelano nawet z broni palnej, na szczęście niecelnie. Nic więc dziwnego, że tuż po meczu "Franc" zrezygnował z pracy, zabrał rzeczy i tyle go na Cyprze widziano.

Piłka nożna pogłębia zatem różnice między poszczególnymi narodami. Ale są też przypadki, kiedy piłka nożna łączy skłócone narody, osłabia antagonizmy. Rzadko jednak jest to zasługa piłkarzy. W ubiegłym roku, dokładnie 17 lutego, Kosowo ogłosiło niepodległość. Tydzień później polski rząd, jako 19. kraj uznał niepodległość Kosowa, ale nie wszyscy Polacy byli tego zdania, co władze. W kraju odbyło się szereg protestów, a kibice piłkarscy na meczach wywieszali transparenty mówiące o tym, że Kosowo jest sercem Serbii.

Podobna fala przetoczyła się zresztą po wielu europejskich stadionach, m.in. we Francji. Jeśli zaś chodzi o kwestie polsko-serbskie, czy raczej serbsko-polskie, to Serbowie mają nam za złe udział w wojskach NATO. W Belgradzie stoi pomnik upamiętniający Serbów, którzy zginęli właśnie z winy wojsk NATO i jest na nim wymieniona także Polska, jako uczestnik tych wydarzeń. Co prawda to były bardziej kwestie polityczne, ale w jakimś stopniu przekładały się one na zwykłych ludzi, więc nie da się ukryć, że Serbowie nieszczególnie nas za to lubili.

Minął rok, sprawa przycichła, ale Serbowie nie zapomnieli o akcji poparcia dla swojej sprawy. Kibice Crveny Zvezdy Belgrad zorganizowali turniej, na który zaprosili wiele europejskich ekip. Do Belgradu pojechali m.in. kibice Spartaka Moskwa, Paris Saint Germain, Olimpiakosu Pireus oraz kibice kilku klubów z Polski. Serbowie podjęli swoich gości po królewsku, w podziękowaniu za wsparcie dla sprawy serbskiego Kosowa. W jakimś stopniu dzięki temu polscy kibice stali się ambasadorami swego kraju i wpłynęli na poprawę stosunków, na to, że Polacy nie będą się już kojarzyć jako niedawny agresor, ale jako sojusznik, choć to może nieco zbyt mocne słowo.

sobota, 30 maja 2009

III-ligowe horrorki

Nie tylko w Ekstraklasie emocje trwają do ostatniej kolejki. Podlaskich kibiców trzyma w napięciu także finisz rozgrywek III ligi, choć tylko w aspekcie walki o utrzymanie. Kwestia awansu do II ligi, choć wciąż jeszcze jest sprawą otwartą, podlaskich drużyn nie dotyczy. Na dwie kolejki przed końcem Olimpia Elbląg ma dwa punkty przewagi nad Huraganem Morąg i kilkanaście punktów przewagi nad resztą drużyn. Wszystko rozstrzygnie się w bezpośrednim pojedynku - w przedostatniej kolejce Huragan podejmie Olimpię i wówczas poznamy drużynę, która awansuje wyżej. Co prawda wicelider rozegra jeszcze baraż o awans z jedną z drużyn z II ligi, ale trudno tu liczyć na sukces, choć czasem takie niespodzianki się zdarzają.

Znacznie ciekawiej jest na dole tabeli. Na dziewięć podlaskich drużyn, występujących w III lidze, tylko jedna jest w stu procentach pewna utrzymania. To Sokół Sokółka, który zajmuje piąte miejsce, a ma jeszcze teoretyczne szanse nawet na trzecią lokatę. Z pozostałych podlaskich ekip nawet zajmująca siódme miejsce Warmia potrzebuje jeszcze co najmniej punktu do pewnego utrzymania. Grajewianie mają co prawda po sześć punktów przewagi nad Olimpią Zambrów i Orłem Kolno, ale mają z tymi drużynami gorszy bilans bezpośrednich spotkań. Ze spadkiem z ligi pogodziły się już Sparta Augustów i Cresovia Siemiatycze. Broni nie składa Pogoń Łapy, choć szanse na utrzymanie ma już tylko iluzoryczne. Podopieczni trenera Mroziewskiego pogrzebali swoje szanse w meczu z MKS-em Mielnik, przegranym 1:2.

W najgorszym z możliwych wariantów spaść może aż sześć drużyn i niestety w tym momencie byłoby to sześć drużyn z Podlasia, co zmieni w lidze proporcję drużyn podlaskich do warmińsko-mazurskich na niekorzyść naszego województwa. A wszystko przez to, że z II ligi spadnie do naszej grupy III ligi ŁKS Łomża, Jeziorak Iława a może nawet Wigry Suwałki! Warto przybliżyć czytelnikom te mechanizmy nieco dokładniej.

W wariancie podstawowym z III ligi spadają trzy drużyny, ponieważ cztery drużyny wchodzą z IV lig (po dwie z każdej - podlaskiej i warmińsko-mazurskiej) a jedna awansuje do II ligi. Muszą więc zwolnić się trzy miejsca. Ale dla każdej drużyny, która spadnie z II ligi do naszej grupy musi się zwolnić miejsce. A wiadomo już, że spadną ŁKS i Jeziorak. Więc muszą się zwolnić dodatkowe dwa miejsca, zatem w tym momencie spada już pięć drużyn. Liczba ta może się zmniejszyć, jeśli wicelider III ligi awansuje po barażach. Ale biorąc pod uwagę, że Huragan Morąg może trafić na Sokoła Aleksandrów Łódzki, Hetmana Zamość, Okocimskiego Brzesko czy Concordię Piotrków Trybunalski (ewentualnie Wigry Suwałki, Przebój Wolbrom, Kolejarza Stróże lub nawet Pelikan Łowicz), trudno tu liczyć na sukces. Choć jak wspomniałem, niespodzianki czasem się zdarzają, a najlepszym przykładem może być wyeliminowanie w sezonie 2006/2007 w barażach o II ligę Kmity Zabierzów przez Pelikana Łowicz, co dało wówczas !
utrzymanie w III lidze Warmii Grajewo. W najgorszym przypadku jednak III ligę może opuścić aż sześć drużyn, jeżeli Wigry Suwałki spadną do strefy barażowej, a następnie przegrają baraże. Nic więc dziwnego, że pół III ligi trzyma kciuki za Wigry, które zagrają u siebie ze zdegradowaną już Stalą Poniatowa, a na koniec w Wieliczce zmierzą się z Górnikiem.

Wiele wyjaśni się już w sobotę, ale emocje będą trwały do samego końca.

wtorek, 19 maja 2009

Ekstraklasa wg Hitchcock'a

Dawno już nie było w ekstraklasie (nawet, gdy jeszcze nazywała się po Bożemu pierwszą ligą) takiej sytuacji, że i o majstra i o utrzymanie walka trwała do ostatniego gwizdka. Na dwie kolejki przed końcem prowadzi Wisła, a za nią o punkt mniej mają Lech i Legia. Wiemy, kto stanie na podium (bo czwarta Polonia Warszawa ma siedem punktów straty do Legii), ale nie wiemy, kto na jakim stopniu. Wisła ma przed sobą pojedynki z Lechią i ze Śląskiem. Lech zmierzy się z Polonią Warszawa i Cracovią, a Legia zagra we Wrocławiu by na koniec podjąć Ruch Chorzów. Koledzy z portalu 90minut.pl przeprowadzili świetną analizę szans w oparciu o statystykę wyników z bieżącego sezonu. A ja dla odmiany postanowiłem przyjrzeć się ostatnim kolejkom przez pryzmat stosunków kibicowskich. Kibice Wisły, którzy przez 20 lat przyjaźnili się z kibicami Jagiellonii (co jest obecnie zamkniętym rozdziałem), obecnie mają zgodę właśnie z Lechią i Śląskiem. O ile Śląsk gra już o pietruszkę, o tyle wygrana Wisły !
w Gdańsku, która będzie pierwszym krokiem do zdobycia tytułu, może być też jednym z ostatnich momentów Lechii w ekstraklasie. Na forum Wisły pojawiły się nawet wpisy typu "Wolę odpuścić mistrza, aby tylko Lechia się utrzymała", ale po pierwsze nie jest ich wcale aż tak wiele, a po drugie wątpię, żeby prezes Cupiał, trener Skorża i piłkarze mieli podobne poglądy. Dylematy moralne kibiców nie dotyczą drużyny, więc Lechia ewentualnych szans na utrzymanie będzie szukać w ostatnim meczu, z Piastem Gliwice, o ile jeszcze nie będzie na to za późno.
Lech Poznań do spółki z Arką Gdynia i Cracovią Kraków tworzą słynną kibicowską Triadę. Owa wielka trójca ma jednak jeszcze kilka "satelitów" w postaci koligacji poszczególnych klubów. Zaliczyć tu więc można KSZO Ostrowiec, Zagłębie Lubin, Koronę Kielce, Polonię Bytom, Polonię Warszawa oraz kilka pomniejszych ekip. Tak więc Lech - podobnie jak Wisła - w walce o mistrza zmierzy się z drużynami, których kibice są albo przyjaciółmi, albo przynajmniej nie są wrogami kibiców Lecha. Polonia Warszawa szanse na grę w pucharach pogrzebała w Białymstoku, więc zapewne przed meczem z Lechem morale im opadło. Za to Cracovia - podobnie jak Lechia - walczy o utrzymanie, więc wygrana Lecha w ostatniej kolejce może przybić jej degradację. A że Lech nie odpuści, to równie pewne jak to, że Wisła nie podłoży się Lechii. I tak się to ciekawie splotło, że jeden zaprzyjaźniony klub może "pogrzebać" drugi, co nie wpłynie oczywiście na stosunki między kibicami. Co do Legii, to jej w ekstraklasie nikt!
nie lubi, więc zarówno Śląsk Wrocław (chcąc pomóc Wiśle) jak też Ruch Chorzów (wciąż jeszcze zagrożony spadkiem) zagrają na 200% możliwości, byle tylko wyrwać stołecznej ekipie jakieś punkty.

Inna odsłona horroru widoczna jest na drugim końcu tabeli. Między przedostatnim Górnikiem Zabrze, a ósmym w tabeli ŁKS-em Łódź jest tylko cztery punkty różnicy. Cała dolna połówka tabeli nie ma jeszcze zagwarantowanego utrzymania. Jagiellonia może już spać spokojnie, bo nad Górnikiem i Cracovią ma sześć punktów przewagi, a w najbliższej kolejce drużyny zagrają między sobą, więc ktoś na pewno straci punkty (a może będzie remis?). W najgorszej sytuacji jest obecnie Arka Gdynia, która ma 26 punktów, a przed sobą mecze z zawsze groźnym Bełchatowem i także walczącą o utrzymanie Odrą Wodzisław. Jeśli Wisła przesądzi los Lechii, ekstraklasa zniknie z Trójmiasta, i to zapewne nie tylko na jeden sezon. Czy tak się stanie? Czy może spadnie Cracovia i Górnik? Dowiemy się niebawem. Emocji na pewno nie zabraknie.

wtorek, 5 maja 2009

Pszenica, buraki czy chmiel?

Powoli dobiega końca pierwszy sezon po reformie lig piłkarskich. Włodarze PZPN zadbali o to, żebyśmy poczuli się jak w Anglii - w końcu mamy i Ekstraklasę i I ligę! Cóż za bogactwo talentów, co za ogrom piłkarskiego kunsztu, i te setki tysięcy kibiców na stadionach co weekend... Parafrazując Churchilla - jeszcze nigdy tak niewielu nie zrobiło tak wiele, robiąc tak niewiele. Pierwsza liga co prawda niewiele nas póki co obchodzi, bo żaden reprezentant Podlasia (przepraszam, województwa podlaskiego - niech się nie oburzają mieszkańcy niektórych rejonów) na tym szczeblu rozgrywek nie gra. W Ekstraklasie jest Jagiellonia, do czego zdążyliśmy się przyzwyczaić, a czego na szczęście pan Jędrych z kolegami z Wydziału Dyscypliny nie zdołali nam odebrać. Wiadomo, że Jagiellonii kibicuje praktycznie cały region (choć w niektórych miastach wolą się z tym póki co nie wychylać), ale bliższa koszula ciału - większość na codzień żyje meczami III i IV ligi.

Redaktor Sarosiek, gdy był jeszcze dziennikarzem "Gazety Współczesnej", okrzyknął kilka lat temu podlaską IV ligę mianem "pszenno-buraczanej". W tej zaszczytnej nazwie zawierała się ocena poziomu rozgrywek oraz infrastruktury sportowej na Podlasiu. Infrastruktura powoli zmienia się nam na lepsze, a poziom, jaki jest - każdy widzi. W końcu mamy w Polsce 45 milionów specjalistów od wszystkiego, a głównie od piłki nożnej. Odnosząc się jednak nieco poważniej, warto zauważyć, że IV liga obecnie to nie ta sama IV liga co dajmy na to pięć lat temu. Czwartym poziomem rozgrywek jest obecnie III liga, w której grają zespoły z dwóch województw. I tu poziom rozgrywek teoretycznie jest wyższy niż w czwartej lidze sprzed pięciu lat. Wyższy, bo grają najlepsze zespoły z obu województw. A teoretycznie, bo niestety przez te kilka lat poziom lokalnych rozgrywek się obniżył. Nie chodzi mi o poziom piłki nożnej w całym regionie, bo ten się sukcesywnie podnosi. Niby paradoks, ale nie do końca. W sezonie 2002/2003 nie mieliśmy swoich reprezentantów na szczeblu centralnym - ani w I ani w II lidze. W III lidze grały Jagiellonia, Warmia i Wigry. W IV lidze m.in. ŁKS Łomża, Ruch (tak się jeszcze nazywał) Wysokie Mazowieckie, Hetman Białystok, Sparta Augustów czy Sokół Sokółka. Wówczas najlepsi podlascy piłkarze grali tylko na szczeblu lokalnym i na nich skupiała się uwaga kibiców. Wystarczy prześledzić frekwencję na meczach - wówczas widownia powyżej 1000 osób w Zambrowie czy Grajewie nie była niczym nadzwyczajnym. O Suwałkach i Łomży nawet nie wspominam, bo miasta te mają znacznie większy potencjał z uwagi na liczbę mieszkańców. Dodatkowo wpływ na frekwencję miał fakt, że częściej niż obecnie na meczach pojawiały się zorganizowane grupy kibiców gości. A wiadomo, że to też wyzwala dodatkowe emocje. Dla porównania w sezonie 2007/2008, który był najlepszy dla Podlasia pod względem poziomu piłkarskiego, w I lidze grała Jagiellonia, w II lidze - ŁKS Łomża, w III lidze - Freskovita, Wigry, Warmia i Orzeł Kolno. W IV lidze pojawiły się takie miejscowości jak Michałowo, Tykocin czy Narew, które - z całym szacunkiem dla nich - kilka lat wcześniej nie wychylały nosa ponad okręgówkę. Obecnie w IV lidze, która jest piątym poziomem rozgrywek grają m.in. Gryf Gródek, Dąb Dąbrowa Białostocka, Znicz Suraż czy Korona Dobrzyniewo.

Ludzie szybko przyzwyczajają się do dobrobytu. Jagiellonia, dobijając się przez kilka sezonów do I ligi i w końcu zyskując upragniony awans, skupiła na sobie znów - tak jak przed laty - uwagę całego regionu. Do tego doszły trzy drużyny w nowej II lidze. Stadion Jagiellonii co mecz
pęka w szwach i szkoda, że modernizacji nie da się zrobić w miesiąc. W Łomży i Suwałkach także można odnotować sporą frekwencję na meczach. Ale już w III lidze widać, że liczna przed kilku laty widownia odpłynęła zupełnie ze stadionów. W Zambrowie do dziś pamiętają ponad 2000 osób na meczu z Warmią w sezonie 2001/2002 (obie drużyny walczyły o awans). A dziś na meczach pojawia się mniej niż 200 osób. W Grajewie po awansie do III ligi średnia na meczach u siebie przekroczyła 1200 osób, a dziś również nie ma śladu po tych kibicach. O frekwencji w IV lidze szkoda nawet pisać.Rok temu miałem okazję gościć w Michałowie, co prawda nie na IV lidze, ale na meczu barażowym naszych piłkarek nożnych w walce o I ligę. Kameralny stadion, właściwie bez trybun, na meczu całe rodziny, cisza, spokój, brak ochrony i policji. Panowie siedzą sobie spokojnie z piwkiem i nikogo to nie gorszy (ale też nikt nie przesadza z procentami). Zakładam, że podobnie sytuacja wygląda tam na meczach IV ligi. Ten klimat ma swój urok, o którym - zwiedzając różne podlaskie, i nie tylko, stadiony - dawno już zapomniałem. Człowiek przyzwyczaił się do wszechobecnej ochrony, do rewizji przy wejściu, do policji wokół stadionu. O alkoholu na stadionie można tylko pomarzyć. I taki IV-ligowy mecz staje się niezłą odskocznią. Liga pszenno-buraczana? Nie, przecież nikt tam nie chodzi, aby szukać wirtuozerii czy super wyposażonych stadionów. Spotkać się ze znajomymi, wypić piwo, a przy okazji rzucić okiem na boisko. Liga pod znakiem chmielu, to brzmi zdecydowanie lepiej.